PRL: Władza chciała wiedzieć wszystko o wszystkich
Rozmowa z dr. hab. Marcinem Kruszyńskim, naczelnikiem Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN w Lublinie, nauczycielem historii w XXII LO. Pod redakcją Marcina Kruszyńskiego i Tomasza Osińskiego ukazała się książka „Szkice o codzienności PRL”.
Nie dziwi Pana, że jeszcze da się usłyszeć od kogoś „za komuny było lepiej”?
Nie, bo to naturalne, że z nostalgią wspominamy dzieciństwo i młodość. Psycholodzy społeczni stwierdzają, że nawet jeśli ktoś miał traumatyczne doświadczenia w dzieciństwie, to te pozytywne elementy we wspomnieniach biorą górę. Zawsze tęsknimy do czasów, kiedy byliśmy młodzi. Powstańcy warszawscy - a przecież powstanie było dramatyczne - mówią dziś, że nie zmieniliby swojej młodości.
Osoby miło wspominające PRL z nostalgią mówią o darmowej służbie zdrowia, polityce społecznej. Ignorują te złe elementy: szarzyznę dnia codziennego, pozamykane granice, wieczną kontrolę służb, to że nawet czas wolny nie był w pełni wolny. Nie możemy zapomnieć, że PRL była państwem totalitarnym, które chciało kontrolować każdy element codziennego życia obywatela.
Jaki obraz codziennego życia w Polsce Ludowej wyłania się z Pana badań? Bliżej mu do komedii Stanisława Barei czy do takich filmów, jak „Rewers”, a nawet „Przesłuchanie”?
Lubię filmy Barei i zaczynając badania nad codziennością PRL-u, zadałem sobie pytania: co badać i jak? Z jednej strony PRL to Służba Bezpieczeństwa, a z drugiej np. „Miś”. Chciałem znaleźć odpowiedź na pytanie, jak wyglądało życie everymena PRL-u. Uznałem, że nie można trywializować tego okresu. Nie można go sprowadzić do syfonów, pralek Frania, proszku Biały Jeleń, humoresek i komedii. Życie w państwie totalitarnym, w którym władza chce o obywatelu wiedzieć wszystko, nie jest śmieszne.
Dziś to dla młodego pokolenia jest niezrozumiałe. Dla nich normalną rzeczą jest to, że mają czas wolny, mogą wyjeżdżać za granicę. Wtedy nawet czas wolny był kontrowany przez władze, a wyjazd za granicę był przywilejem.
A Polacy przecież chcieli wyjeżdżać.
Jak każdy człowiek, tak i everyman PRL-u chciał poznać świat. Władza na studia wysłała synów chłopów i robotników, a oni czytali książki i wiedzieli, że istnieje Paryż. Nie dało się tego cenzurować. Co więcej - tu znów potwierdzają to psychologowie - każde następne pokolenie dąży do tego, aby żyć inaczej niż ojcowie. Stąd chęć wyjazdów i poznawania świata. Ta chęć była ogromna. Programy podróżnicze Tony’ego Halika oglądało w telewizji 18 mln widzów. Dziś mogłoby się to zdarzyć chyba tylko w przypadku gry polskiej reprezentacji w finale mundialu.
Żeby móc jeździć za granicę, trzeba było być naukowcem, sportowcem albo artystą. Występować np. w Zespole Tańca Ludowego UMCS.
Zespół podróżował po świecie, bo władza komunistyczna chciała pokazać za granicą to, co ma najlepszego. A który ze studentów-tancerzy nie chciałby wyjechać na miesięczne tournée po USA? Wyobraża pan sobie? Wyjazd do Czechosłowacji to już było coś, a co dopiero USA. Występowanie w zespole Stanisława Leszczyńskiego dawało taką możliwość.
A wraz ze studentami jechał opiekun z SB. Zawsze tak było?
Zazwyczaj, ale w przypadku zespołu UMCS to nie byli „smutni panowie” z SB, tylko tajni współpracownicy - inni studenci i także tancerze. Ich zadaniem było rozmawianie z kolegami, obserwowanie, a po powrocie do Polski sporządzanie raportów z tych wyjazdów. SB np. bardzo interesowało się tym, jak wyglądają spotkania zespołu z Polonią. Jakie są nastroje, jakie informacje są przekazywane. Trzeba przyznać, że TW często byli bardzo dobrymi agentami. Zdobywali informacje bardzo osobiste, prywatne i poufne.
Z drugiej strony, życie w państwie totalitarnym sprawiło, że w obywatelach wykształciło się słuszne przekonanie, że zawsze ktoś słucha i patrzy. Wiadomo było, że nie wszystko można powiedzieć.
Komuś w ten sposób TW złamał karierę?
Trudno mówić o złamaniu kariery, ale w 1979 roku zespół koncertujący we Włoszech niespodziewanie miał okazję wystąpić przed Janem Pawłem II. TW relacjonował potem, jak duże było poruszenie w zespole, jak wszyscy się z tego cieszyli.
Po powrocie władza bardzo długo się zastanawiała, czy zespół UMCS powinien jeszcze wyjeżdżać za granicę. Nie miał zgody na wyjazdy przez kilkanaście miesięcy. We Włoszech był też wtedy prorektor UMCS, prof. Jan Malarczyk. Po powrocie miał wygłosić mowę na inauguracji roku akademickiego. Wszystko było ustalone i przygotowane. Ale nagle profesor tej mowy nie mógł już wygłosić
To i tak nie była surowa kara, bo mogło się skończyć gorzej.
Faktycznie władza potrafiła takie zdarzenia i informacje wykorzystać. Mogła np. naukowcowi przez lata odmawiać wyjazdu za granicę, a to blokowało rozwój jego kariery. W ogóle to informacja była podstawowym narzędziem władzy PRL-u, która chciała wiedzieć wszystko o wszystkich, żeby w odpowiednim momencie to wykorzystać. W archiwach IPN są dokładne informacje, kiedy ktoś sięgał po informacje o danej osobie. Skąd np. nagłe zainteresowanie aktami z 1949 r. - powiedzmy - w roku 1971? Właśnie po to, żeby w odpowiedniej chwili użyć zdobytych informacji.
Czasami zastanawiam się, jak wielka musiała być frustracja takiego naukowca, który nie mógł wyjechać za granicę, nie mógł się rozwijać, podczas gdy koledzy pięli się do góry.
Dlatego everyman PRL-u musiał wyrobić w sobie unikalne zdolności?
Odwołałbym się do darwinizmu, w tym wypadku darwinizmu społecznego. O ile u zwierząt darwinizm charakteryzuje się tym, że dominują osobniki najsilniejsze, to u człowieka PRL-u dominował osobnik najbardziej zaradny, cwany. W ogóle synonimem PRL-u może być słowo „załatwić”. Załatwiało się towar w sklepie, załatwiało się kartki na mięso, załatwiało się sprawy urzędowe. Stąd właśnie po-wstali cinkciarze handlujący walutą, stąd drugi obieg ekonomiczny. To właśnie była codzienność - wieczne kombinowanie i załatwianie.
Everyman PRL-u na co dzień słyszał, że żyje w najlepszym z możliwych ustrojów, że władza sprawiedliwie zaspokaja potrzeby obywatela, a tymczasem człowiek wychodził z domu i musiał załatwiać. Musiał być zaradny i np. załatwić kartki na mięso, za które dostał się do kolejki i kupił szafkę, a tę wymienił na telewizor, bo on był celem everymana.
Ale musi Pan przyznać, że kiedy teraz rozmawiamy o takich sprawach, brzmi to zabawnie.
Trochę tak. W szkole, gdzie uczę, zrobiliśmy kiedyś inscenizację baru mlecznego. Wszystko było jak przed laty, obsługa, fartuchy, wyposażenie, jedzenie. I kolejka też była. Na początku uczniowie się śmiali, ale jak postali w kolejce po pierogi godzinę, to zaczęli wyrażać się nieparlamentarnie. Właśnie tak trzeba młodzieży pokazywać PRL. Tłumaczyć, że to nie komedia, tylko szara, brutalna, rzeczywistość.
Sądzi Pan, że osoby urodzone w XXI wieku to zrozumieją?
Tak, ale trzeba im to uświadamiać. Bez takich prób będą mieli wypaczony obraz PRL-u. Kilka lat temu w ankiecie dla gimnazjalistów zapytano, z czym pozytywnym kojarzy im się PRL. Odpowiedzieli, że z pracą i darmowymi mieszkaniami.
Jaka to była praca, jakie się zarabiało pieniądze i jak szybko traciły one na wartości to wiemy. A mieszkania też nie były za darmo. Trzeba było przecież wpłacić pieniądze i czekać na przydział.
I jeszcze to mieszkanie nie należało do obywatela, bo nadal było państwowe.
Właśnie. A czas wolny spędzany w państwowym mieszkaniu też należał do państwa.
Niemal 50 lat życia w Polsce Ludowej musiało odcisnąć piętno na naszej narodowej mentalności. Co w nas jest jeszcze z PRL-u?
Dużo. Poczucie, że wszystko - szkoła, służba zdrowia - jest za darmo. A to nieprawda, bo na to trzeba pracować. Nieufność do władzy. Można ją wywodzić jeszcze z czasów rozbiorów, ale to w PRL-u na sile przybrał podział „my” i „oni”. Wiadomo było, że to władza narzucona siłą i trzeba do jej decyzji podchodzić ze sceptycyzmem.
Rozmawiał Sławomir Skomra