Wreszcie mamy pierwszego najzupełniej oficjalnego kandydata w wyborach prezydenta Torunia. Na dodatek zapowiedzianego przez najpotężniejszego w tej chwili polityka w Polsce. Sam prezes Jarosław Kaczyński ogłosił wczoraj, że w Toruniu kandydatem PiS będzie Zbigniew Rasielewski.
I od razu zresztą wbił nóż w powagę tej kandydatury tłumacząc, że Zbigniewa Rasielewskiego nie ma na warszawskiej prezentacji, bo „decyzja w sprawie jego wystawienia zapadła zupełnie w ostatniej chwili”. Prezes dodał też: „myśmy byli w dobrym porozumieniu z prezydentem Zaleskim, ono trwa, ale jednak wystawimy własnego kandydata”.
Jeśli więc PiS tak ceni sobie współpracę z dotychczasowym prezydentem, to po co wystawia mu konkurenta? Z punktu widzenia wielkiej polityki powód jest prosty; duża, rządząca partia z czysto wizerunkowych względów musi pokazać, że stać ją na wystawienie swej drużyny we wszystkich największych, wojewódzkich miastach kraju.
Sprawa się mocno komplikuje na lokalnym, toruńskim poziomie. Zbigniew Rasielewski ma atuty: młody, sympatyczny, niewątpliwie znający maszynerię funkcjonowania miasta. Zna ją dobrze, bo od ładnych kilku lat i dwóch kadencji jest wiceprezydentem, czyli jednym z najbliższych współpracowników Michała Zaleskiego, jedną z twarzy jego ekipy. Podstawowy problem jest więc taki: jeśli ktoś uważa, że Zaleski rządzi miastem dobrze, to nie zagłosuje na „wice” tylko na prezydenta. A jeśli ktoś uważa, że w mieście czas na zmianę, tym bardziej nie zagłosuje na jednego z zastępców Zaleskiego. I kółko się zamyka.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień