Prawdziwy kibic musi mieć drużynę z krainy swego dzieciństwa [rozmowa]
Jerzy Pilch, pisarz, publicysta i ceniony scenarzysta filmowy jest, od dzieciństwa, zafascynowany futbolem. Od dzieciństwa jest także zagorzałym kibicem Cracovii.
- „Pięć dni pracować masz - głosi Biblia. Dzień siódmy jest dla Pana Boga twego. A szósty na futbol”. Cytuję Anthony Buggesa, brytyjskiego pisarza, twórcę „Mechanicznej Pomarańczy”; wychowanego na przedmieściach Manchesteru, matecznika dwóch drużyn City i United. Pan przestrzega tego porządku?
- Dosłownie, to nie przestrzegam. Ale i cała piłkarska nacja też się już do niego nie stosuje. Gra się praktycznie codziennie. Jedna ligowa kolejka zaczyna się w piątek, kończy w poniedziałek, a w środę znów grają.
- Coś tam jednak pan ogląda?
- Jestem miłośnikiem polskiej ekstraklasy. I pewnie od tej strony jestem mało rozumiany przez moich nielicznych przyjaciół.
- Z powodu?
- Bo oni wywodzą się z arystokracji sportowego ducha i oglądają Real Madryt. Źle czynią, bo prawdziwy kibic musi mieć drużynę z krainy swojego dzieciństwa. Jak pochodzisz z prowincji, a prawie wszyscy w Polsce pochodzą z prowincji, trzeba mieć jakąś B czy C-klasę w „dorobku”. Potem jesteś, tak jak ja, w Krakowie czy Warszawie i masz drużynę ligową, w tym wypadku Cracovię lub Polonię,której stajesz się wiernym sympatykiem. Na końcu jest reprezentacja narodowa. Nie da się być kibicem tylko jednej drużyny i kibicować szczerze bez systematycznego chodzenia na zawody. A ileż razy można pójść na mecze Realu Madryt? Przecież to jest horrendalnie droga przyjemność, nie w moim zasięgu. A ci, których na to stać, piłkę mają w głębokim poważaniu.
- Czym jest mecz piłkarski? Stworzył pan własną definicję?
- Nie znajduję jednoznacznej formuły. To jest fascynacja, która działa od maleńkości, głębokiego dzieciństwa, albo w ogóle. Nie chcę wprowadzać jakichś tandetnych rozróżnień. Przede wszystkim trzeba grać samemu w piłkę. Trzeba wiedzieć, kiedy siądzie na nodze, kiedy jest możliwość oddania strzału, a kiedy nie. Posłużę się przykładem naszych sprawozdawców piłkarskich. Pan i ja doskonale wiemy, że mieliśmy do czynienia - nie mówię mamy - z sytuacjami, kiedy komentatorem był facet, który nigdy nie grał w piłkę. Nawet w tę podwórkową, która wiele się nie różni od tej rozgrywanej na murawie. Kiedy można grać w piłkę doznając największych upojeń? W głębokim dzieciństwie. Ma się 10-12 lat i to jest najbardziej autentyczne, najprawdziwsze. Można w tym wieku osiągnąć duże umiejętności. Ale co ważniejsze - podpatrywać już dorosłych, ukształtowanych piłkarsko zawodników.
- Pan też marzył, aby zostać piłkarzem...
- Chciałem być, bo któż nie chce. W podstawówce napisałem nawet dwa wypracowania na ten temat. Być takim Pele! To było z mojej strony swoiste złamanie tabu, przekroczenie możliwości wyobraźni. Jak się pamięta jakieś mecze z dzieciństwa, to każdy chciałby grać jak np.Garincha, di Stefano, Puskas. Pelego się nie ruszało. Nie było tak, że jakiś koleżka mówił: ja będę Pele. A ja napisałem wówczas, że wybieram się do Brazylii, gdzie pod okiem Pelego będę doskonalił swój talent! W szkole nr 12 przy ul. Oleandrów w Krakowie moja deklaracja wywołała powszechne oburzenie. Ale byłem piątoklasistą...
- Poza deklaracją na piśmie coś pan w tym kierunku zrobił?
- To wypracowanie działało silnie raczej poprzez swój aspekt komiczny, a nie realistyczny. Nikt nie podejrzewał mnie o aż tak ambitne plany sportowe. Byłem nieśmiały, z postury nie robiłem wrażenia urodzonego sportowca. W tych swoich okularkach byłem, jak taka łamaga. Piłka była jednak jedyną dyscypliną, którą uprawiałem z powodzeniem. Ojciec kupił mi futbolówkę w charakterystycznym żółtym kolorze, która w mojej rodzinnej Wiśle była jedyną. I ja na prawach właściciela organizowałem mecze.
- W ostatniej książce „Zawsze nie ma nigdy” skarży się pan na ojca. Kupił panu prawdziwą futbolówkę, lecz od gry już pana odstręczał. Zabierał na grzyby, ryby...
- Bo nie wiązał, jakże słusznie, wielkich nadziei ze mną jako z piłkarzem. Poza tym w Wiśle było oczywistym, że się na nic nie załapię. Nie było szkółek piłkarskich, zespołów młodzieżowych. Były tylko dwie drużyny seniorskie Startu-Wisła w najniższych klasach rozgrywkowych. Natomiast w Krakowie... Mieszkaliśmy przy ul. Filareckiej, tuż przy stadionie Cracovii. Klub miał już wtedy grupę młodzików. Gdybym ojca poprosił, pewnie zapisałby mnie.
- Coś pana zniechęciło?
- Wygląd tych chłopców! Byli, jak grupa uliczników. Wtedy nie było strojów piłkarskich dla małych dzieci... Oni mieli złachane, ba do cna zniszczone kostiumy, przejęte po starych piłkarzach Pasów. To mocno hamowało chęci.
- Zdecydowała estetyka?
- A wie pan, dlaczego zostałem kibicem Cracovii? Z powodu pasiastych koszulek, które wydały mi się czymś zupełnie niespotykanym, ekstrawaganckim wręcz. Ten klub był pod względem galanterii odzieżowej w czołówce europejskiej.
- Pomińmy tę galanterię; w czym dla pana tkwi urok piłki nożnej?
- To wyjątkowy rodzaj emocji, nawykowo narastający. Podczas meczu rosnący z minuty na minutę. Wracając do Cracovii, zostałem jej kibicem i już nie dało się tego odwrócić. Ta sama emocja trwa przez ponad 50 lat. Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem hasło: „Pan Bóg przebacza, Cracovia nigdy”. Moja drużyna przez ostatnich kilkadziesiąt lat przegrywała, była klubem-nieszczęściem. Nie pamiętam, by Cracovia tak jak teraz była w czołówce ekstraklasy. To istnieje chyba poza moją wyobraźnią i językiem. Żałuję, że nie mogę oglądać, z powodu choroby, meczów mojego ukochanego klubu na żywo, w atmosferze stadionowej. Musi wystarczyć mi telewizja.
Kilka dni temu krakowianie przegrali z Legią, choć grali nieźle. Dawniej, gdyby Cracovia z drużyną ze stolicy przegrała, byłbym chory przez tydzień. Ale pojawiło się nowe zjawisko, czyli moja choroba. I to mi trochę komplikuje ten zachwyt.
- W Krakowie do kibicowania potężniejszej Wiśle nie ciągnęło?
- Bo jako synek z Wisły nie byłem kibicem Wisły? Nie wiedziałem wtedy, że ten „paradoks” zaciąży na moim życiu. Rzeczywiście, wszyscy wiślanie kibicowali „Białej Gwieździe”. Gdy w Wiśle szedłem do jakiejś knajpy obejrzeć mecz, bo moja matka nie ma Canal+, a zakup drugiego telewizora potraktowałaby jako rozrzutność, to cała sala była nabita wiślokami. W kącie siedziałem ja, jedyny kibic Cracovii i nieznany osobnik, chcący mi zrobić uprzejmość.
- Sięgnijmy znów do książki „Zawsze nie ma nigdy”. Poznajemy tam pana jako admiratora kobiecego futbolu. Skąd wziął się taki podziw?
- Otóż lubię, rzeczywiście, ten rodzaj piłki. Niewiasty swoją grą przypominają mi męskie drużyny z mojego dzieciństwa. Pamiętam taki mecz Realu z Benficą. Fascynujący, choć rozgrywany w zupełnie innym tempie niż gra się obecnie. Tam piłkarze po polu karnym przeciwnika chodzili pieszo. I tak grają panie; trochę delikatniej, wolniej. We współczesnej piłce stawia się na atletyzm i wytrzymałość. Piłkarz musi najpierw przejść podczas treningu katorgę, aby potem nie zdechł na boisku. Każdy ma więc przypięty do tyłka licznik, żeby było wiadomo, ile przebiegł kilometrów. Podanie czy centra ma, co najmniej, siłę strzału. A panie grają bardziej elegancko w sensie techniki. Ich strzały są delikatniejsze, za to celniejsze. Jakość gry, gdy ogląda się w akcji zwłaszcza Amerykanki, Niemki, drużyny skandynawskie czy Japonki, stoi też już na coraz wyższym poziomie. Podobnie jest z literaturą kobiecą; nie jest aż tak atletyczna, mniej siłowa.
- Jest pan za pan brat z piłką już pół wieku. Jaka epoka w futbolu jest najbliższa sercu?
- Ta kiedy dożyłem wzlotu polskiej piłki, który był udziałem „Orłów” Kazimierza Górskiego. Chociaż... Skrzywdziłbym Antoniego Piechniczka, który w Hiszpanii osiągnął ten sam wynik, co pan Kazio. Zajmuje u mnie miejsce za Górskim. Polska była wtedy w czołówce światowej. Pamięta się tamten skład w przeciwieństwie do obecnej drużyny.
- Ale dziś określa się piłkę Górskiego jako przaśną...
- Żadna z wielkich akcji polskiej reprezentacji, która przyniosła w 1974 r bramki w meczach z Argentyną czy Włochami, nie była - na Boga - przaśna! Ta przaśność tyczyła raczej języka, innego niż dziś, którym mówili piłkarze. Jan Domarski, opowiadający o swoim golu strzelonym na Wembley, to inna bajka niż dzisiejszy Krychowiak. Elokwentny, władający kilkoma językami, chwalący się bez oporów swoim domem, garderobą czy cudownej urody narzeczoną. Janek przy nim, faktycznie, byłby przaśny. Ale tak było, bo ich pokolenie było chowane w izolacji. Nie wydawano im zgody na przenosiny do zachodnich klubów, nie zarabiali takich pieniędzy co obecnie. Ale za to, jak Szarmach zdobywał bramki głową! Kto dzisiaj tak potrafi?
- Zdarza się panu we współczesnej piłce odnaleźć sytuacje czy wydarzenia przybierające wymiar niemal metafizyczny? Taki, jak strzał Roberta Carlosa, wykonany z daleka i z ogromną siłą. Kiedy uderzył futbolówkę, ta kilka razy zmieniała lot, nim zatrzepotała w siatce.
- Roberto Carlos jest, nieprzypadkowo, Brazylijczykiem, a w kraju kawy piłkę traktuje się jak religię. Sacrum! Po porażce ich reprezentacji, aż 1:7 z Niemcami, i to u siebie, mój świat jednak runął. Widok płonącego mitu Brazylii był przerażający.
- Przeszkadza panu, że dzisiejsza piłka nożna to już prawdziwy przemysł futbolowy?
- Z powodu i przez pieniądze! Za mojej pamięci, w piłce obecne były inne pieniądze. Inne są dzisiaj. Wtedy były duże, ale jakoś policzalne. Mam wrażenie, że teraz pieniądze są już niepoliczalne. Są grupy posiadaczy piłkarskich, szejków czy jeszcze innych futbolowych magnatów, którzy dysponują nieskończoną ilością szmalu. Stąd dochodzi do takich wynaturzeń, że Mundial odbędzie się w Katarze... zimą.
- Pieniądze mogą zniszczyć futbol?
- Jakiś rodzaj zła jest prawdopodobny. Z piłki nożnej, która jest dyscypliną zdecydowanie demokratyczną, wytworzyć się może byt zupełnie oddzielony od ziemskiego punktu widzenia.
- Poddanie futbolowych praktyk zdobyczom techniki to właściwy kierunek?
- Dopóki będzie o uczciwości przepisów piłkarskich decydowała grupa ortodoksyjnych Irlandczyków, Szkotów czy Walijczyków zrzeszona w International Football Association Board, to nie będzie dobrze. Oni są skupieni na tym, aby likwidować wyłącznie elementy gry, które grożą zwyrodnieniem. Nie zależy im kompletnie na podnoszeniu jakości widowiska, uczynieniu go atrakcyjniejszym. Słuszna jest reforma zabraniająca bramkarzowi posiadania piłki godzinami. Wynaturzeniem były także podania do bramkarza. Uczynienie bardziej czytelnymi decyzji sędziego po zagraniu niebezpiecznym, narażającym zawodnika na kontuzję czyli żółte i czerwone kartki - też okazało się potrzebne. Teraz przyszła pora na chipy w piłce, rejestrację wideo, czyli instrumenty pozwalające rozstrzygać w kwestiach spornych. To jest śmiała decyzja, bo uwzględniająca fakt, że gra stała się niebotycznie szybka. Przykładów skrzywdzenia drużyn, gdy piłka przekroczyła linię bramkową, jest bez liku. Tylko dlaczego ta fotokomórka ma być na najwyższym szczeblu rozgrywek? Wielkość piłki nożnej polega na tym, że gra oparta jest na tych samych przepisach w B-klasie, co w ekstraklasie.
- Wielu pisarzy, dawniejszych i współczesnych, pasjonowało się futbolem. Camus, Coelho, Kundera, Nabokov czy Sarte...
- Czy pisarze widzą w futbolu jakiś rodzaj szczególnej historii? Pewnie tak; jak podkreślają różni eseiści, piłka nożna jest powtórzeniem bitwy. Nasi walczą z przeciwnikami, wszystko się odbywa, jak pod Grunwaldem, czyli na zielonej trawie i ubitej ziemi. Określone są reguły pojedynku.
- Czy to znaczy, że za pomocą słów używanych w piłce nożnej można opisać świat?
- Ależ naturalnie. Wszystko jest pojedynkiem, ma swój scenariusz, czyli taktykę. Zawsze może nastąpić nieoczekiwany zwrot akcji. Osoby, w tym wypadku zawodników, mogą opuścić siły, czyli zdechną kondycyjnie. Z kolei językiem literatury niewiele da się powiedzieć o piłce. To jest zbyt prosta gra. Dyscyplina, o której nie należy czytać. Wystarczy oglądać, na stadionie lub przed telewizorem. Sam przeczytałem może kilka książek: „Alchemię futbolu” Jacka Gmocha, o Bońku Krzysia Wągrądzkiego czy „Włodek” - to o Lubańskim, moim piłkarskim idolu. Mówi się o Deynie, jako największym polskim piłkarzu. Zgoda, potrafił uderzyć odpowiednią częścią buta w odpowiednią część piłki, aż się rozleciała. Ale w sensie takiego wzorca postępowania, co też jest ważne, to Lubański został niedoceniony. A przecież był wspaniałym piłkarzem.
- Piłka nożna pozostanie jeszcze długo hegemonem wśród dyscyplin sportowych?
- Nie wyobrażam sobie, aby coś mogło jej zagrozić. To prostota gry i przepisów decyduje o jej szalonej popularności.
- Nie mogę nie zapytać o naszą reprezentację. Podczas Euro we Francji będziemy z niej dumni czy przyjdzie znów się wstydzić? - Nie zbuduję odpowiedzi na to pytanie inaczej, niż jako fanatyk futbolu. Wiarę w naszą drużynę czerpię z obecności w niej Adama Nawałki. Miał w sobie coś magnetycznego, jako piłkarz i ma w sobie to coś charyzmatycznego, jako trener. Nie robi tych elementarnych błędów co jego poprzednicy: Waldemar Fornalik, Franciszek Smuda, Paweł Janas. Ten obdarowany łaską boską Adaś, owszem wiślak, ale to nie ma teraz większego znaczenia, pozwala mi myśleć z nadziejami o tym turnieju. I to życzenie podszyte jest medalem!
Jerzy Pilch | Urodził się w 1952 roku w Wiśle. Pisze od czasów młodości. Jak cenione jest jego pisarstwo, świadczą nagrody. Pierwszą - Paszport Polityki odebrał w 1988 roku. Za powieść: „Pod Mocnym Aniołem” nagrodzono go w 2001 roku Literacką Nagrodą „Nike”. W roku 2012 ujawnił publicznie, że cierpi na chorobę Parkinsona. |
Autor: Tomasz Malinowski