Poznaniacy Mariusz Szeib i Daniel Wcisło to członkami największej na świecie organizacji humanitarnej Lions Clubs. Od 2013 roku, aby pomóc innym, organizują charytatywne biegi Freedom Charity Run. Środki zebrane z biegu w roku 2017 Tuscumbiai Chicago oraz z biegu w roku 2018 z Poznania do Strasburga, przeznaczono m.in. na pomoc szkole w ośrodku dla uchodźców w Arsal w Libanie.
Poznaniacy Mariusz Szeib i Daniel Wcisło są członkami największej na świecie organizacji humanitarnej Lions Clubs. Od 2013 roku, aby pomóc innym, organizują charytatywne biegi Freedom Charity Run. Do tej pory przez 8 krajów na trzech kontynentach przebiegli ponad 4000 kilometrów. Środki zebrane z biegu w roku 2017, którego trasa licząca 1000 kilometrów wiodła z Tuscumbii w stanie Alabama do Chicago, i z biegu w roku 2018, którego licząca 1052 kilometry trasa prowadziła z Poznania do Strasburga, przeznaczono m.in. na pomoc szkole w ośrodku dla uchodźców w Arsal w Libanie.
Mariusz Szeib wrócił właśnie z Libanu, gdzie rozmawiał m.in. z kierownictwem tamtejszej szkoły na temat jej potrzeb. Towarzyszył mu Detlev Geissler z Lions Clubu w Halle w Niemczech, który też pomaga szkole w Arsal. Pomysł na to, aby pomagać uchodźcom z Syrii, narodził się jeszcze w roku 2016, kiedy przewodnikiem Mariusza Szeiba podczas jego pobytu w Libanie był ksiądz maronita Kazimierz Gajowy.
Uchodźcy to problem złożony
Napływ uchodźców z Syrii i z Palestyny sprawił, że sytuacja w Libanie jest wyjątkowa. Wyobraźmy sobie, że do Polski przyjeżdża w ciągu 5 lat 16 milionów Ukraińców, albo do Niemiec 36 milionów Turków, czy do Ameryki 130 milionów Meksykanów. To jest niewyobrażalne, a to są takie proporcje. Libańczyków jest około 6 milionów i nagle przyjechało do nich 2,5 mln uchodźców. 2 miliony z Syrii, a pół miliona z Palestyny. Razem to 40 procent dotychczasowego stanu ludności. Wszyscy są muzułmanami. Tymczasem w Libanie panuje dość krucha równowaga wyznaniowa. Połowa ludności to chrześcijanie maronici, a druga połowa to muzułmanie. Po połowie sunnici i szyici. Gdy w 1975 roku zaczęli do siebie strzelać i wybuchła wojna domowa, strzelali przez prawie 15 lat. Z kwitnącego, nazywanego Szwajcarią Bliskiego Wschodu, kraju zrobili niemal ruinę. W końcu zawarli kruchy pokój. W jego wyniku teraz prezydentem kraju zawsze jest maronita, premierem zawsze jest szyita, a przewodniczącym parlamentu sunnita. Sytuacja została jakoś załagodzona. Od roku 1990 mieszkańcy Libanu mają pokój. Kraj się w miarę rozwija, aczkolwiek nie jest to jakiś znaczący rozwój.
Biedne życie w obozie uchodźców
Obozów dla uchodźców jest w Libanie blisko 5 tys. Rząd sobie z nimi nie radzi. Nie może dać uchodźcom obywatelstwa Libanu, bo zakłóciłoby to dotychczasową równowagę religijną. Do 3 milionów muzułmanów dołączyłyby kolejne 3 miliony.
Tak ogromna liczba imigrantów generuje wiele problemów. Od zaopatrzenia obozów w żywność, wodę i elektryczność po relacje społeczne. Znalezienie pracy dla tak wielu przybyszów przy 20-, 30-procentowym bezrobociu w kraju graniczy z cudem, a zdesperowani uchodźcy są gotowi pracować w każdych warunkach.
Ludzie są biedni, bo uciekali głównie przed bombami. Mieszkają w tych obozach. Ich domy to najczęściej budki zbite z desek, nakryte przyduszoną oponami folią polietylenową. W tych budkach toczy się ich życie, w nich czekają na pomoc.
Sabah i jej rówieśnicy
Szczególnej pomocy wymagają dzieci. Szkoły, do których chodzą, najczęściej mieszczą się w drewnianych barakach albo w kontenerach. Szkoła to dla dzieci jedyna odskocznia od koszmaru codziennego życia. Jest dla nich oazą spokoju, miłości i bezpieczeństwa. Wiele z nich straciło bowiem matki i ojców. Część dzieci jest molestowana seksualnie. W wieku 14 lat kończą edukację i większość z nich nie jest w stanie wyrwać się z obozu, a społeczeństwo libańskie nie chce ich za bardzo przyjąć.
- Podczas naszego pobytu zwiedzaliśmy szkołę zbudowaną przez lionów z Norwegii w obozie w Arsal. Na dwie zmiany uczy się w niej 280 dzieci. Tam dzieci uczą się po angielsku. Odbywają się także różnego rodzaju zajęcia praktyczne czy muzyczne, ale jak wszędzie, dzieci mają marzenia
- mówi Mariusz Szeib. - Jedna z dziewczynek chce być nauczycielką, inna lekarką. Zaskoczyła nas 14-letnia Sabah. Jej imię w języku arabskim oznacza „poranek”. Sabah przez całą noc pracuje w ubojni kurczaków. Zabija ileś kurczaków. Musi je oskubać, wypatroszyć. Jej ręce są czerwone i pełne plastrów okrywających rany na palcach. Codziennie rano po krótkiej toalecie, bez snu po tej pracy idzie do szkoły. Szkoła jest dla niej jedyną szansą. Wkrótce jednak skończy ostatnią klasę i na tym jej edukacja się zakończy. Bez pomocy z zewnątrz nie ma szans dostać się do gimnazjum, o studiach w przyszłości nie wspominając. Dlatego pomyśleliśmy o ufundowaniu jej stypendium. Do tej samej szkoły chodzą jeszcze jej dwie siostry: 13-letnia Khadija i 8-letnia Hanan. Czy one także dostaną życiową szansę? O tym mogą zadecydować ludzie dobrej woli.
Co ciekawe, obóz Arsal znajduje się przy granicy z Syrią. Dlatego dotarcie do niego nie było proste. Najpierw Mariusz Szeib i towarzyszący mu Detlev Geissler jechali taksówką opłaconą przez libańskiego liona Mourcheda Chahine. Następnie, ze względów bezpieczeństwa, przesiedli się do samochodu organizacji pozarządowej Beyond. Towarzyszył im jej pracownik Tarek, a w końcu dołączył mieszkaniec Arsal, Jaser. Co znamienne, Tarek jest szyitą, Jaser sunnitą, Detlev Geissler ateistą, a Mariusz Szeib katolikiem. A więc - jak się okazuje - można współpracować ponad granicami, tradycją i przekonaniami religijnymi.
Nim dojechali do obozu, trzeba było przejść 11 kontroli na posterunkach wojskowych. Na jednym z nich czekali prawie 45 minut. Tylko po to, aby wjechali do obozu, wymagane były zgody Secret Service, straży granicznej i naczelnika całego miejscowego oddziału wojskowego. Niepokój potęgowało aresztowanie na ich oczach jednej z osób oczekujących na zgodę na przekroczenie granicy.
Dlaczego Arsal?
- Dzięki biegom Freedom Charity Run zebraliśmy prawie 23 tysiące dolarów przez dwa lata. Teraz 13 tysięcy, a poprzednio 9,2. Zbierali też Niemcy. Dołożyli się Francuzi. Razem mamy 70 tys. dolarów. Część z tych środków została już przekazana do szkoły i wybudowano plac zabaw dla dzieci. Teraz po prostu poprosiliśmy kierownictwo placówki, aby określiło, czego tak naprawdę potrzeba, aby pieniądze nie zostały niewłaściwie wykorzystane. Rozmawialiśmy z dyrektorem szkoły Abdusalamem Ghanoumą, aby przygotowali jakiś projekt. Być może zrobimy to, co w przypadku szkoły w Lokhim w Nepalu, czyli przy szkole powstanie ambulatorium i zakupimy sprzęt medyczny. A może kupimy ambulans, który będzie jeździł pomiędzy jednym obozem a drugim i udzielał bieżącej pomocy lekarskiej. My z Polski mamy 13 tysięcy dolarów i zastanawiamy się, jak je wykorzystać. Decyzja jeszcze nie zapadła. Istnieje też możliwość wystąpienia o grant do centrali Lions Clubs International w Oakbrook w USA - zauważa Mariusz Szeib.
Polscy lioni zdecydowali się pomagać szkole w Libanie, ponieważ wybrali ją przed laty Niemcy. A Niemcy wspierali też Freedom Charity Run i dlatego zwrócili się z pytaniem, czy Polacy również by nie wsparli pomocy dla szkoły w Arsal.
Ostatni pobyt Mariusza Szeiba w Libanie miał na celu zaakcentowanie tego, że nie tylko Niemcy pomagają, ale Polacy również.
- Do tej pory pomoc szła przez Niemców, a więc oni byli traktowani jako główni ofiarodawcy, a my mówimy tak: My z Niemcami współpracujemy, jesteśmy przyjaciółmi, ale trzeba jednakże zwrócić uwagę, że znaczna część pieniędzy pochodzi z Polski - mówi Mariusz Szeib.
- Za to, że żyjemy w Polsce, która jest częścią Unii Europejskiej, najbardziej cywilizowanej części globu, trzeba Bogu dziękować, bo mogliśmy się urodzić w obozie dla uchodźców, gdzie ma się ograniczone pole manewru. Aby się wyrwać, trzeba mieć niezwykłą determinację i niezwykłe szczęście. A może przy pomocy ludzi dobrej woli uda się to Sabah?
- zauważa Mariusz Szeib.
Wszystkich Czytelników, którzy zechcieliby wesprzeć jej edukację, prosimy o wpłaty na konto LC Poznań Rotunda 47 1140 2004 0000 3302 7654 1326 z informacją „Dla Sabah”.