Poznań: Poszukiwania Michała Rosiaka: "To mogło spotkać każdego z nas" - mówią ochotnicy poszukujący zaginionego chłopaka z Turkowic
Michał Rosiak zaginął w Poznaniu w nocy z 17 na 18 stycznia. Jego poszukiwania rozpoczęły się kilka dni później. Sprawę niewyjaśnionego zniknięcia 19-letniego studenta z Turkowic (gm. Turek) prowadzą śledczy pod nadzorem prokuratury. Nie tylko oni starają się odnaleźć studenta, ale także lokalna społeczność z jego rodzinnych stron. Po raz pierwszy w historii zorganizowano największe społeczne poszukiwania, w które zaangażowali się strażacy, grotołazi, eksploratorzy, osoby zajmujące się wspinaczką, urzędnicy, a także cywile. Wszyscy chcą odnaleźć chłopaka, którego znają choćby z widzenia lub poruszyła ich jego historia.
Turkowice to mała wieś w gminie Turek, gdzie mieszka zaledwie niecałe tysiąc osób. Kilka sklepów, szkoła, strażnica. Nikt o tej miejscowości do tej pory nie słyszał, nikt także nie interesował się gdzie w ogóle leży. Dziś możemy z całą pewnością powiedzieć, że to wyjątkowe miejsce na mapie Wielkopolski, a może i kraju. Mieszkają tam odważni ochotnicy, którzy poczuli więź z rodziną zaginionego chłopaka i zdecydowali się pomóc w jego odnalezieniu.
Hasło na Facebooku
- Pan Jacek rzucił hasło na Facebooku i od tego się zaczęło - mówi Wacław Szajrych, prezes OSP Turkowice. Sam rodzinę Rosiaków kojarzy raczej z widzenia. Większy kontakt ma z dziadkami zaginionego studenta. - Michała kojarzymy na wsi od małego. Jego mama jest pielęgniarką w pobliskim szpitalu. Nikogo nie trzeba było namawiać, by wziął udział w akcji, ludzie sami się zgłaszali - dodaje.
Jednym z inicjatorów poszukiwań był Jacek Dryjański, mieszkaniec Turku. Te odbyły się dwukrotnie - 26 stycznia i 3 lutego. Ochotnicy przeczesali tereny nadwarciańskie aż do Biedruska, Cytadelę, a także przeszukali bunkry, sąsiednie parki, tereny firm, koczowiska bezdomnych.
- O zaginięciu Michała usłyszeliśmy dwa, trzy dni po tym zdarzeniu. Tak zaczęło się to wszystko rozkręcać. Przy pierwszych poszukiwaniach pomogła nam bardzo pani Michalina Piwowar, mieszkanka Turku, która załatwiła autokar. Dzięki temu mogliśmy przyjechać do Poznania. Z zebraniem ludzi nie było problemu - wydarzenie na Facebooku i tak wszystko poszło. Przy drugim wyjeździe, to trzy godziny od pojawienia się informacji o akcji praktycznie zebrała się już taka ekipa, że mogliśmy z marszu jechać - mówi Jacek Dryjański.
Podkreśla, że rodzice nie prosili, by ludzie zaangażowali się w pomoc. - Sami z siebie postanowiliśmy pomóc, to nasza oddolna inicjatywa. Rodzice nie chcieli nawet, by organizować zbiórkę pieniędzy na wynajęcie prywatnego detektywa - dodaje.
- Michał chodził do gimnazjum tutaj w Turku. Dyrektor szkoły, nauczyciele także informowali nas o jego zaginięciu - dodaje Zbigniew Rogodziński, prezes OSP w Turku.
Zarówno strażacy z OSP, jak i Dryjański mają doświadczenie w takich akcjach, ale nie na taką skalę i nie organizowanych oddolnie. Jacek Dryjański przez kilka lat pracował w policji. - Byłem przewodnikiem psa tropiącego - mówi.
- Jeżeli ktoś zaginąłby z mojej rodziny to też bym oczekiwała tego, że ktoś mi pomoże. Nieważne, czy znałam tę osobę osobiście. Jestem ochotnikiem by nieść pomoc. Na akcje jeżdżę dopiero od pół roku. W zeszłym roku skończyłam szkolenie
- mówi Weronika Wysocka, dwudziestolatka z OSP w Turku.
- Do wszystkich wcześniejszych akcji byliśmy kierowani przez powiatowego dyspozytora. A ta akcja była spontaniczna. Tu nikt nie mógł określić ile i gdzie będziemy szukać - mówi Wacław Szajrych.
Amatorzy, a akcję prowadzili jak profesjonaliści
Wszyscy, którzy uczestniczyli lub relacjonowali pierwsze społeczne poszukiwania Michała Rosiaka byli pod wrażeniem profesjonalizmu akcji.
- Poszukiwania w żaden sposób nie kolidowały z naszymi działaniami - zapewniał Piotr Garstka z zespołu prasowego wielkopolskiej policji.
- Każda pomoc w tej sprawie przybliża nas do jej rozwiązania - stwierdził ponadto prok. Michał Smętkowski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
W akcji 26 stycznia udział wzięło 38 ochotników z gminy Turek, głównie strażaków z Ochotniczych Straży Pożarnych znajdujących się na terenie gminy. Było także kilkunastu mieszkańców Poznania, którzy albo kojarzyli zaginionego studenta, albo przejęli się jego zniknięciem.
Poszukujących zabezpieczali ratownicy z Polskiego Czerwonego Krzyża, którzy także włączyli się do akcji.
- Przy organizacji pierwszych poszukiwań zadzwoniłem do komendy, by poinformować o naszych zamiarach. Wysłałem też maila z trasą akcji. Początkowo ten kontakt z prowadzącymi sprawę był średni. Inaczej, gdy na taką akcję jedzie grupa poszukiwawczo-ratownicza z krwi i kości, a my byliśmy zbieraniną, trochę amatorską, trudno było nas traktować poważnie. Gdy zajechaliśmy na miejsce dwóch panów z wydziału kryminalnego podeszło do mnie i zapowiedzieli, że zabezpieczą nasze działania i nam pomogą. Byliśmy tym mile zaskoczeni - mówi Dryjański.
Prezesi OSP musieli także poinformować naczelników i władze gminne.
- Jeżeli wysyłamy siły i jednostki poza teren to musimy poinformować burmistrza i komendanta. Nikt nie miał żadnych pretensji. Gdy Jacek zgłosił nam, że organizuje poszukiwania to za każdym razem pytaliśmy, czy to jest zgłoszone policji. Inaczej byśmy nie wysłali naszych druhów, by nam policja nie zarzuciła, że utrudniamy śledztwo. Nie chcieliśmy działać wbrew prawu - opowiada Zbigniew Rogodziński.
Pierwsze poszukiwania odbyły się z miejsca, gdzie ślad po studencie się urywa - spod przystanku na skrzyżowaniu Garbar i Szelągowskiej. Obejmowały okolice rzeki Warty i Cytadelę. Każda z grup liczyła koło dziesięć osób.
- Jeden przechodząc może czegoś nie zauważyć, nie to co cała grupa. Zwłaszcza, że szliśmy jeden obok drugiego - tłumaczy Wacław Szajrych.
- Śmiali się z nas na początku, że przecież Cytadela była już sprawdzana, tereny Warty również, ale, jak powiedział pan Wacław, jakiś ślad mógł zostać pominięty, niezauważony
- dodaje Dryjański.
Ochotnicy dostali mapkę z zaznaczoną trasą poszukiwań, musieli także podpisać specjalne oświadczenie, że biorą udział w poszukiwaniach na własną odpowiedzialność.
- Mapy robiła nam grupa Poszukiwawczo-Ratownicza z Ostrowa Wielkopolskiego „Szukamy i Ratujemy”, udostępnili nam swoją aplikację, autorską o tej samej nazwie. Ta aplikacja odgrywa bardzo dużą rolę w trakcie poszukiwań. Na nią nanosi się wyznaczone sektory. Osoby biorące udział w poszukiwaniach mają tę aplikację w swoich smartfonach. Na żywo praktycznie widać, gdzie jaka osoba jest, widać po śladach jaki teren został sprawdzony. Pomaga to w trakcie analizy później. Jak zostaje puste pole, bo np. to miejsce niebezpieczne to sprawdzamy je później dronem - opowiada Jacek Dryjański.
Pierwsze poszukiwania nie przyniosły rezultatu, dlatego zorganizowano tydzień później kolejne. W niedzielę 3 lutego w głównej mierze strażacy przeszukali bunkry na Cytadeli. Zabrali ze sobą profesjonalny sprzęt: kamery termowizyjne, aparaty tlenowe, oświetlenie. 82 osoby podzielono na grupy, które przystąpiły do przeczesywania terenu. Każdej z nich ponownie towarzyszył ratownik medyczny.
- Trzy godziny od momentu, gdy zrobiłem wydarzenie na Facebooku to mieliśmy już sprzęt, ludzi i jedzenie. Aż do późnych godzin w sobotę odbierałem telefony, maile, wiadomości nie tylko od ludzi z Turku, ale też z Poznania, którzy chcieli pomóc więc dodatkowo rozszerzyliśmy obszar naszych poszukiwań o Park Sołacki i o prawą stronę Warty, od mostu Lecha do Czerwonaka. Od pani z rynku Bernardyńskiego otrzymaliśmy karton jabłek, inna przyniosła nam gar zupy, kto inny jeszcze przyniósł ciasta. Nie sposób wymienić wszystkich, którzy nam pomogli w przygotowaniach i organizacji
- wspomina Jacek Dryjański.
- Dzwonili ludzie i pytali co przygotować do jedzenia, ale było tego dosyć. Żywność, która nam została zawieźliśmy do Domu Dziecka do Kaczek Średnich, by się nie zmarnowała. Nie jechaliśmy biesiadować, tylko szukać - dodaje Szajrych. - Skoro chciało pomóc tylu cywili, to nie ma się co dziwić strażakom, którzy mają wpisane na sztandarach „Bogu na chwałę, ludziom na pożytek”. Jeśli ktoś się zapisuje do straży to musi mieć na uwadze, że swoje poglądy zostawia przed remizą. Jak jest potrzeba pomocy, to nikt nie pyta kto, gdzie, ale wsiadamy i jedziemy. - dodaje.
Prezesi OSP podkreślają, że takie akcje, jak poszukiwania Michała Rosiaka, nadają sens istnienia Ochotniczych Straży Pożarnych w całej Polsce.
- Na terenie naszego powiatu mamy około 4 tysięcy strażaków ochotników. Połowa jest przeszkolona do działań ratowniczo-gaśniczych. Gdyby była taka potrzeba, to każdy włodarz gminy ma na kiwnięcie palcem taki sztab ludzi do poszukiwań, powodzi, pożogi, czy w razie jakiejś katastrofy. Tego może nie widać na co dzień, ale te jednostki jednak istnieją, są wyszkolone, wyposażone i czekają na takie sytuacje - mówi Wacław Szajrych.
Co się stało z Michałem Rosiakiem?
Mimo dwukrotnych poszukiwań ochotników, ponad setki osób, biorącej udział w nich - nie udało się odnaleźć nawet śladu Michała Rosiaka.
- Za dworcem Grabary przeszukiwaliśmy miejsca, gdzie koczują bezdomni, ale także zaraz obok dworca jest firma, gdzie są duże kontenery na śmieci. Zajrzeliśmy do każdego. I nic - opowiada Dryjański. - Jako, że nie znamy tych terenów prosiliśmy ludzi o sugestie gdzie szukać. Niektórych pomysły były bardzo sensowne. Ale, niestety, nigdzie nawet śladu Michała.
Także prokuratura i policja przyznają, że w sprawie zaginięcia 19-letniego Michała Rosiaka nie ma przełomu.
- Niestety, wciąż jesteśmy w punkcie wyjścia - przyznał w rozmowie z „Głosem Wielkopolskim” prokurator Michał Smętkowski.
Na prośbę rodziny zaginionego, śledczy nie chcą udzielać więcej informacji o postępach w sprawie. Strażacy mają jednak swoje przypuszczenia, co mogło się stać ze studentem w feralną noc z 17 na 18 stycznia.
- Należy podkreślić, że tereny nadwarciańskie to straszne mokradła, nie wiadomo było na co się przygotować - zaznacza Wacław Szajrych. - Dla mnie straszna jest ta stara śluza za przystankiem Garbary, tuż koło Warty. Tam idąc od przystanku w stronę rzeki, ścieżka prowadzi prosto nad wodę. Z lewej strony są zabudowania, jest mur, nagle mur się kończy i jest półtora metra, gdzie można dojść do samego brzegu. I tam jest spad gdzieś z dziesięć metrów w dół. Stromy i murowany. Dziwię się, że to nie jest zagrodzone. Z przystanku nawet dziecko, które ucieknie matce może wpaść do wody. Jeżeli Michał przez pomyłkę gdzieś się obrócił, poszedł w tym kierunku, to on nawet nie zauważył tej rzeki. Zrobił krok w dół i mógł spaść.
Czy Michał mógł utonąć?
- My nie mieliśmy łódek, policja pływała po rzece i sprawdzała Wartę, szczególnie dwa takie miejsca, gdzie było podejrzenie, że może się znaleźć jakaś część ubioru studenta. Mama Michała przeżywała, że nic nie znaleźliśmy. Powiedziałem, że to dobry omen, bo skoro nie ma śladów przy rzece i w rzece to jest nadzieja, że Michał żyje - dodaje Dryjański.
Podkreśla, że przy poszukiwaniach posiłkowali się także wiedzą i doświadczeniem sekcji Poszukiwawczo-Ratowniczej OSP Mosina, którzy także wzięli udział w akcji.
- Oni kawał roboty wykonali na łodziach, tropili też zaginionego z psami. Są bez wątpienia lepiej wyposażeni do tego typu zadań, mają odpowiedni sprzęt. Razem z nimi analizujemy wszystkie możliwości.
- Znają też rzekę - dodaje Szajrych.
Policja przy użyciu sonarów także sprawdzała, czy w rzece może znajdować się ciało Michała. Urządzenia jednak nie wykryły, by student był w Warcie.
- Jak ciało ma jeszcze jakąś temperaturę, to kamera termowizyjna, czy inne urządzenie to zauważy, ale gdy złapie temperaturę wody, otoczenia, to wtedy bardzo trudno odszukać, odebrać jakiś sygnał - twierdzi Zbigniew Rogodziński.
Czy ochotnicy planują kolejne poszukiwania?
- To była moja pierwsza taka duża akcja, i z chęcią jeśli będzie taka konieczna to ponownie wyjadę pomóc -mówi Weronika Wysocka.
- Planujemy, ale nie od razu, na razie ustalamy szczegóły akcji. Mam kuzyna w Niemczech, który jest policjantem, przez niego staram się dowiedzieć, czy jest szansa załatwienia psów tropiących, które szukały także Ewy Tylman. Orientujemy się jakie są procedury ich ściągnięcia do Polski - zdradza Jacek Dryjański.