Pożegnania w Karbiu. Odchodzisz stąd tylko wtedy, gdy dom się wali
Jadwiga Binkowska przeprowadza się właśnie po raz czwarty i znowu w strachu, bo dom się wali. Wszystkie jej poprzednie domy rozpadły się i trzeba je było wyburzyć. Zabrała z nich tylko to, co najważniejsze. Tak straciła już trzy mieszkania w kamienicach przy Łanowej, Konstytucji i Racławickiej, ale nie chodzi o żadną wojnę. Jadwiga urodziła się 80 lat temu w bytomskiej dzielnicy Karb, której zabudowa znika pod spycharkami. Solidnie murowane budynki zamieniają się tutaj w domki z kart.
Myślała, że chociaż z ostatniego mieszkania nie będzie musiała uciekać na stare lata, ale nic z tego. Podłoga tak przechyla się na północ, że nie ma na co czekać, bo będzie dramat. Tak mówią, bo ona nie przejmuje się skosami, póki na głowę nic nie leci. Ale pewnego dnia usłyszała starą śpiewkę: "Bez paniki, będzie ewakuacja. Dom nie wytrzyma, rozbiórka". Lokatorzy muszą wynieść się z Racławickiej 30.
- A ja i tak zostanę w Karbiu, choćby nie wiem co, choćby pod ziemię miał się zapaść - mówi Jadwiga, bardzo ładnie spakowana; ma wprawę. Tylko zdjęcia dzieci nie są schowane. Nad fotografiami codziennie sobie popłacze, bo syn i córka są w Niemczech, a mąż zmarł. Sama będzie musiała żegnać się z tym mieszkaniem, które pamięta, jak wszyscy byli jeszcze razem. Dzieci chciały ją zabrać do siebie, przerażone tym, co dzieje się w Karbiu, ale nie chce. Jest karbiolką, nigdzie indziej nie pójdzie. Dostała mieszkanie niedaleko, na ulicy Tomasza. Na oko dom taki sam jak tamten, ale mówią, że ten jeszcze długo się nie zawali. Może i nie. Kluczy jeszcze nie dostała.
Ostatni dom w życiu
- To już chyba ostatni dom w moim życiu - ma nadzieję Jadwiga - ale głowy nie dam.
Tylko w ostatnich latach z Karbia ewakuowano z powodu szkód górniczych około 600 osób. To ewenement na skalę światową.
Karb na oczach 80-letniej Jadwigi powraca do dalekiej przeszłości; zamiast ulic są puste pola. Sklepy się zamykają, ludzi ubywa. Jeszcze niedawno współczuła lokatorom z pobliskich ulic Pocztowej i Technicznej, którym nagle kazano wyprowadzić się z mieszkań. Teraz to ona traci dom. Trzy lata temu w Karbiu wyburzono 26 budynków; jeszcze nigdy w Polsce nie ewakuowano całego osiedla. Przyjeżdżały różne telewizje, żeby filmować katastrofę i ludzi, którzy nie mogą rozstać się z ledwo stojącymi domami. Dzisiaj jest tam łąka, biegają psy, dziennikarze dali spokój.
Wiedziała, jak to jest opuścić budynek, który zaraz się zawali, ale miała nadzieję, że jej to już nie spotka. Aż w Karbiu zaczęła się psuć ulica Racławicka. Od końca, a na końcu jest właśnie jej kamienica. Dalej tylko morze zieleni; ogródki działkowe.
Już jest za późno
- Heidi, już po twoim domu - powiedziała bratowa.
Racławicka 30 stoi w rzędzie szarych kamienic. Dwupiętrowa, na oko solidna, z cegły. W środku ruina; inspekcja budowlana uznała, że stan budynku zagraża życiu lokatorów. Dwa lata temu można go było jeszcze uratować, powstał nawet plan robót. Nikt się za to nie zabrał, a teraz jest za późno. Dom przechyla się na prawy bok, rozpaczliwie uczepiony sąsiedniej kamienicy. Ta na razie została ułaskawiona.
W oknie u Jadwigi na pierwszym piętrze czerwone kwiatki. Takich nie ma nikt. - Bo ja bardzo lubię widok z tego okna - mówi. - Widzę drzewo, szkołę, właśnie zaczęły się lekcje, słyszę głosy dzieci. To najpiękniejsza dla mnie muzyka.
Ludzie z wyburzanych ulic opowiadali, że pół wieku patrzyli przez swoje okna, a zamurowano je w pięć minut, zanim zdążyli wynieść pierwszą walizkę. I to było najgorsze w tej ewakuacji.
Poszli w różne strony, a Karb to całe życie Jadwigi, dla bliskich - Heidi. Tutaj się urodziła w 1934 roku, na ulicy Łanowej.Mama Elfryda Halfar w czasie wojny została sama z czwórką dzieci: Jadwigą, Renatą, Adolfem i Janem. Ojciec trafił na front, do Normandii. Dostał się do brytyjskiej niewoli, a po wojnie już nie wrócił na Śląsk.
- Kiedy przyszła Armia Czerwona, siedzieliśmy z mamą w piwnicy. Miałam dziewięć lat i byłam bardzo głodna - wspomina Jadwiga. - Razem z koleżanką z klasy Maryjką wymknęłyśmy się, żeby zdobyć coś do jedzenia. Wtedy złapali nas ci żołnierze. Chcieli nas zgwałcić, ale krzyki usłyszał rosyjski oficer. Uratował nas, a oni go za to z ukrycia zastrzelili. Uciekłyśmy.
Nie wyjechali do Niemiec, chociaż ojciec czekał. Matka zwlekała, a potem wzięli ją do pracy w Kędzierzynie, przy zmianie rozstawu kół wagonów, żeby pasowały do rosyjskich szyn. Wywożono w tych wagonach ze Śląska do Rosji co się dało. Bieda w domu była taka, że Jadwiga poszła do pracy w hucie Bobrek, gdy miała 14 lat. Opowiada: - Przy wielkich piecach nosiłam cegły, pomagałam przy wykopach. Zarabiałam grosze, ale musiałam oddawać na odbudowę Warszawy.
Lęk przed rozstaniem
Gdyby się nie zgodziła, to by ją zabrali do Służby Polsce. Do tej paramilitarnej organizacji wciągano przymusowo młodzież z grup politycznie podejrzanych, chętnie Ślązaków, i umieszczano daleko od domu. Jadwiga mówi: - Zrobiłabym wszystko, żeby nie opuszczać matki. Kiedy brat poszedł do wojska, mama znowu nie chciała wyjechać do Niemiec. Powiedziała, że nie zostawi samego ani jednego dziecka. Mam po niej ten lęk przed rozstaniem.
Rodzinnego domu na Łanowej już nie ma, poszedł do rozbiórki. Jadwiga z matką i mężem Helmutem, który ma pracę w zakładach gumowych przy toksycznych wyziewach, wyprowadza się wtedy na ulicę Konstytucji. Też w Karbiu. Helmut jest dobrym mężem, zapalonym gołębiarzem. Ściany na Racławickiej nadal pełne są dyplomów za jego sukcesy w hodowli gołębi, Jadwiga nie ma serca ich pościągać, zostawia to na ostatnią chwilę. Na Konstytucji wychowali dwoje udanych dzieci.
- Przyszła okropna chwila - zamyśla się Jadwiga. - Syn przychodzi do mnie, mówi, że jego dziewczyna wyjechała na stałe do Niemiec, a on ma jeszcze ważny paszport i jedzie do niej. To był cios.
Pojechała i córka, a ona z mężem i matką przeprowadza się na Racławicką. Kamienica na Konstytucji, tak jak ich życie, rozpadła się na kawałki. Dzieci osobno, w Niemczech, 900 km dalej, a oni wciąż w Karbiu. W nowym mieszkaniu jest chociaż kuchenka na węgiel, a bez tego Jadwiga nie wyobraża sobie domu. Tyle że już nie trzeba wielkiego gotowania. Na kredensie ustawia ołtarzyk z fotografiami dzieci, codziennie przy nich zanosi się od płaczu, jakby ich już nigdy nie miała zobaczyć. Aż Helmut wybucha: - Bo ci te zdjęcia wyrzucę, nic im nie jest, masz jeszcze mnie!
Karb się zmienia
Potem i matki zabraknie, jego też. Karb się zmienia, pod sklepami coraz więcej takich, co proszą na piwo albo i na jedzenie. Budynki stoją na słowo honoru, ale tym bardziej ludzie trzymają się razem. Jadwiga czuje się u siebie, zna tu każdy kamień, gdy pojedzie do Niemiec, zaraz wraca.
Przed wojną Karb też nie był bogaty, ale doczekał się miejsca w literaturze. Hans Schellbach był starszy od Jadwigi o dziesięć lat, urodził się na Technicznej, po której nie ma juz śladu. Wyjechał, ale nigdy nie przestał o Karbiu śnić i za nim tęsknić. Napisał kilka tomów tylko o tej dzielnicy, pamiętał wszystko. Jego powieści nie ukazały się w Polsce, bo patrzą na Karb okiem niemieckiego chłopca, nieważne, że dalekiego od fascynacji Hitlerem. Pierwszy tom ma tytuł "Gdzie jesteś, pieronie?", trzy kolejne części noszą wspólny tytuł "Ludzie z Karbia" i podtytuły "A Bóg płacze", "A Bóg się gniewa", "A Bóg milczy". Cały Karb.
Niewiele jest w Karbiu ludzi, którzy mogą pamiętać Schellbachów i to, że mieszkali u pana Muchy, który codziennie szorował schody. I jak Jadwiga całują chleb, gdy im upadnie, albo gdy w sklepie wkładają bochenek do koszyka.
- Niektórzy patrzą i się dziwią. Całować chleb? Ale tak nauczyła mnie matka, tak się u nas robiło w domu - tłumaczy Jadwiga. - Bo głód to straszna rzecz. Chleb całuje tylko ten, kto wie, co to znaczy być głodnym. W Karbiu się wiedziało.
A kamienica trzeszczy, stęka, ostrzega
Jadwiga siada naprzeciw okna, w kuchni. Popakowała, co trzeba spakować. Co ma ją pocieszać, jeszcze na wierzchu: zdjęcia męża, dzieci i wnuków, książeczki o pięknej miłości po niemiecku. Pierwszy raz wyprowadza się sama, z nikim nie podzieli tego żalu, że zostawia drzewo za oknem i śmiechy uczniów. Pożegna się z dobrą sąsiadką, panią Gabrysią. Byle by nie iść do hostelu, bo mieszkanie na Tomasza jeszcze niegotowe i nikt jej nie mówi, kiedy będzie. A kamienica trzeszczy, stęka, ostrzega.
- Nie dociągniemy razem do ostatka, kochana - mówi Jadwiga. Będzie tutaj przychodzić, żeby popatrzeć na puste miejsce, gdzie spędziła dojrzałe życie. A potem pójdzie pod wyburzony dom na Konstytucji, żeby przypomnieć sobie młodość i małe dzieci. I na placyk na Łanowej, gdzie stał dom dzieciństwa; ojciec jadł zupę, a mama gotowała przy węglowej kuchni. Tam postoi najdłużej.
Wyburzenia w Bytomiu Karbiu
W 2011 roku w bytomskiej dzielnicy Karb, pod którą wydobywa węgiel kopalnia "Bobrek Centrum", wyburzono dwie ulice. Z walących się budynków wyprowadzono 215 rodzin, w sumie ponad 600 osób. Kopalnia twierdziła, że szkody to wina kurzawki, pustek sprzed okresu wydobycia węgla albo drgań wiaduktu, którym każdego dnia przejeżdża masa pojazdów. W końcu jednak wzięła odpowiedzialność na siebie.