Miało być nowoczesnym i bezpiecznym miejscem przechowywania ważnych dokumentów Krakowa i jego mieszkańców oraz archiwów świadczących o decyzjach podejmowanych przez władze miasta na przestrzeni wielu lat. Miało. Właśnie rozpoczęła się rozbiórka spalonych hal. Ale pytań o przyczyny pożaru i odpowiedzialność urzędników, przybywa.
Śledztwo
Archiwum Miejskie paliło się 12 dni. Długo. Strażacy nie mogli dostać się do środka, system przeciwpożarowy nie poradził sobie z ogniem, ściany postawione za miliony złotych trzeba było ciąć ciężkim sprzętem. Teraz przyjdą kolejne wydatki - na ratowanie części zbiorów, rozbiórkę hal i zapewne postawienie nowego archiwum. A w tle toczy się śledztwo prokuratury w sprawie pożaru, bo do wyjaśnienia jest sporo kwestii co do przygotowania, przeprowadzenia i zabezpieczenia tej inwestycji.
Rozbiórka
W gaszeniu pożaru, który wybuchł 6 lutego 2021 r., wzięło udział 689 strażaków, którzy zużyli 60 tys. metrów sześciennych wody, 2 tys. litrów pianki gaśniczej i 4 tony piasku gaśniczego. Trudności oraz długi czas trwania działań były spowodowane bardzo dużą liczbą nagromadzonego materiału łatwopalnego.
Problemy wynikały też z konstrukcji budynku, w którym brak było okien.
- Nie był przystosowany do tego, by użytkować go jak normalny budynek użyteczności publicznej. To, co było jego atutem, czyli taka konstrukcja, która chroniła znajdujące się w środku dokumenty przed wpływem warunków atmosferycznych, spowodowało trudności podczas akcji - mówią strażacy. Wskazywali jednak, że nie ma żadnych przepisów, które zabraniają budowy takich obiektów.
Rozpoczęta teraz rozbiórka jednej z hal archiwum krakowskiego magistratu otwiera kolejny etap w smutnej historii pożaru, do którego doszło przy ulicy Na Załęczu w Krakowie.
W tle prowadzonych robót, pojawiają się oskarżenia o urzędnicze zaniedbania, jak np. to, że już w marcu 2018 roku, urzędnicy prezydenta Jacka Majchrowskiego otrzymali ostrzeżenie, że jeśli w archiwum miasta dojdzie do pożaru, to system przeciwpożarowy może nie zadziałać prawidłowo. To ostrzeżenie miało zostać zupełnie zignorowane.
Przedstawiciele miasta pojawiające się zarzuty odpierają, ale wciąż nie są w stanie przekazać informacji, dlaczego doszło do wybuchu pożaru na terenie bardzo nowoczesnego kompleksu budynków, oddanego do użytku zaledwie wiosną 2018 roku.
Wybudowanie obu hal kosztowało 15,2 mln zł, a ich wyposażenie kolejne 2 miliony. Ich rozbiórka i wydobycie dokumentów ma kosztować łącznie 1,5 mln. Tymczasem proces odzyskiwania części dokumentów, które ocalały w trakcie pożaru, może potrwać latami.
Segregacją dokumentów, które teraz będą wyciągane, zajmą się pracownicy archiwum zakładowego UMK - będą pracowac w namiotach, ustawionych w rejonie spalonych hal .
Jak przekazał Antoni Fryczek, sekretarz miasta Krakowa, sposób rozbiórki części zniszczonej hali został określony w ekspertyzie, przygotowanej przez Politechnikę Krakowską. - Obiekt w każdej chwili grozi zawaleniem. Do prac będą użyte dźwigi asekuracyjne, do których podwieszone zostaną belki stropowe. Dopiero wówczas pracownicy przystąpią do demontażu ścian - mówi.
- Odsłonięta zostanie cała strona wschodnia budynku, wtedy zacznie się wydobywanie dokumentów - dodaje.
Fryczek stoi na czele zespołu, mającego wyjaśnić okoliczności pożaru. Został powołany przez prezydenta Majchrowskiego. Zaznacza, że „z pewnością część dokumentów będzie spopielona i nie będzie się nadawała do ratowania”. Miejscy urzędnicy twierdzą, że budynek archiwum wraz z wyposażeniem był ubezpieczony na 16 mln złotych. Tyle, że pieniądze nie przywrócą spalonej pamięci zawartej w dokumentach.
Obraz strat
Pojawiła się informacja, że 98 proc. przechowywanych w archiwum zasobów zostało zniszczonych. Miejscy urzędnicy dementują te wieści.
- Nie mam pojęcia, skąd takie dane, skoro nawet nikt nie jest na razie w stanie wejść do budynku i ostatecznie oszacować strat. Wiemy, że w spalonych halach wciąż znajdują się dokumenty, jeszcze inne zostały już przewiezione do Katowic, gdzie zajęli się nimi specjaliści. Dopiero gdy uda się wszystko wydobyć ze zgliszczy, będziemy mieli prawdziwą informację, ile dokumentów uległo zniszczeniu, a ile udało się uratować - informuje Monika Chylaszek, rzecznik prasowa prezydenta Krakowa. - Nie ma w tej chwili osoby, która mogłaby odpowiedzialnie powiedzieć, ile dokumentów uległo zniszczeniu.
Wiadomo, że w archiwum było około 20 kilometrów akt.
Ale na jednej z pierwszych konferencji prasowych prezydent Krakowa już próbował pomniejszać obraz strat.
- W archiwum przechowuje się tylko i wyłącznie dokumentację takich spraw, które są ostatecznie zakończone, a od ich zakończenia minęły co najmniej dwa lata. Dlatego nienaruszona jest dokumentacja krakowskich inwestycji, które są prowadzone przez miejskie jednostki i spółki. Nie spaliły się także dokumenty potwierdzające prawa do własności nieruchomości w Krakowie. Takie dokumenty są przechowywane w sądach w księgach wieczystych, a także w wydziale geodezji, który ma osobne archiwum - wyjaśniał Jacek Majchrowski.
Szybko wyszło na jaw, że w archiwum, gdzie doszło do pożaru, znajdowały się cenne z punktu historycznego dokumenty. Wśród nich te dotyczące wielkich krakowian, czyli Stanisława Lema, Marka Grechuty czy noblistki Wisławy Szymborskiej. Chodzi m.in. o księgi meldunkowe.
- Faktycznie były tam przechowywane domowe książki meldunkowe czy koperty dowodów osobistych osób zmarłych niezależnie od tego, czy byli sławni, czy mniej znani. Zarówno Szymborska, jak i Grechuta byli mieszkańcami Krakowa. Tego typu dokumenty faktycznie mogły się zniszczyć, co do tego nie ma wątpliwości - mówi nam Chylaszek.
Dodaje, że jeśli nawet spaleniu uległa książka meldunkowa Szymborskiej, to nie było w niej informacji, których nie można by odtworzyć. - Ale faktycznie, patrząc historycznie, były to bardzo ważne pamiątki - nie kryje Chylaszek. Dodaje, że nie zostały one zdigitalizowane, gdyż obowiązek digitalizacji części dokumentów ma tylko Archiwum Państwowe. - Nie zmienia to faktu, że w różnego rodzaju publikacjach widzimy zdjęcia np. karty dowodu osobistego Lema. Można się zatem domyślać, że tego typu pamiątki zostały utrwalone na różnego rodzaju nowoczesnych nośnikach - mówi rzeczniczka prezydenta miasta.
Archiwum miało służyć zwykłym mieszkańcom, historykom, badaczom genealogii.
Możliwe, że dokumenty dotyczące ich przodków lub te, które mogły się cieszyć zainteresowaniem naukowców, zginęły bezpowrotnie.
Tymczasem władze miasta wciąż nie ujawniają skali strat. Urzędnicy w lutym poinformowali tylko, że z ruin archiwum wydobyto 600 kg dokumentów, które trafiły do Archiwum Narodowego w Katowicach. Były mokre lub zamarznięte, często rozpadające się.
Dziś już wiemy, że żaden z dokumentów, które znajdowały się w spalonym archiwum Urzędu Miasta Krakowa, nie został zdigitalizowany, co oznacza, że niektóre zostały utracone bezpowrotnie. Urzędnicy tłumaczą, że „nie ma przepisów, które zobowiązywałyby samorządy lokalne do digitalizacji akt”.
„O tym, jaka to mikroskopijna część (te 600 kg) dwudziestokilometrowego archiwum, niech świadczy fakt, że przyjmuje się, iż 1 metr bieżący to około 35 kilogramów dokumentacji. Zakładając nawet, że owe 600 kg było suche, daje nam to mniej niż 20 metrów z 20 kilometrów zasobu Archiwum” - tak sprawę tę skomentował portal Krowoderska.pl.
Ostatnio miejscy urzędnicy zorganizowali kolejną już konferencję prasową dotyczącą skutków pożaru archiwum. Ale wciąż nie są w stanie przekazać kluczowych informacji: dlaczego doszło do pożaru i czy systemy gaśnicze zadziałały prawidłowo. Sam prezydent Majchrowski w wywiadzie dla magistrackiej telewizji stwierdził, że brana jest pod uwagę koncepcja, że system przeciwpożarowy zawiódł i dlatego doszło do pożaru. Ale to ostatecznie mają stwierdzić śledczy.
Ostrzeżenie
Tymczasem z dokumentacji przetargowej, dotyczącej wyposażenia archiwum, wynika, że już w marcu 2018 r. krakowscy urzędnicy otrzymali ostrzeżenie, że jeśli w archiwum dojdzie do pożaru, to system przeciwpożarowy może nie zadziałać prawidłowo.
O co konkretnie chodzi? Dotarliśmy do dokumentu, z którego wynika, że podczas przetargu przedstawiciele jednej z firm zwrócili uwagę, że w halach archiwum zamawiający zaplanowali instalacje przeciwpożarowe gaszenia gazem.
„Taka instalacja jest wysoce nieskuteczna przy gaszeniu pożaru archiwów wyposażonych w standardowe tzw. magazynowanie zwarte. Konstrukcja regałów wykonana z pełnej blachy (...) powoduje po zsunięciu regałów powstanie jednolitej szczelnej bryły regałów. Skutkuje to opóźnieniem w wykryciu pożaru, a następnie utrudnia wypełnianie przestrzeni między regałami i w ich środku gazem. Ponadto regały o takiej konstrukcji uniemożliwiają wentylację zbiorom w okresie eksploatacji”.
Przedstawiciele firmy zwrócili uwagę, że standardowo przeciwdziała się takim zagrożeniom, stosując do konstrukcji półek górnych, ścian bocznych, frontów i pleców regałów- blach perforowanych, co umożliwia przepływ powietrza. „W regałach z napędem elektrycznym i sterowaniem mikroprocesorowym można dodatkowo zaprogramować funkcje automatycznego rozsuwania się regałów w określonych godzinach (np. w nocy). Wnioskujemy o wpisanie wymogu odpowiedniej konstrukcji regałów i możliwości zaprogramowania w/w funkcji do SIWZ” - czytamy w dokumentach.
Urzędnicy nie zdecydowali się na wprowadzenie zmian w specyfikacji zamówienia.
Na oficjalnej stronie internetowej urzędnicy w jednym z komunikatów, dotyczących sprawy archiwum, napisali, że "należy podkreślić, że wszystkie parametry regałów, a więc ich wysokość, odległość czy usytuowanie, zawarte w projekcie aranżacji, zyskały pozytywną opinię zewnętrznych, niezależnych specjalistów ds. bhp i ergonomii oraz zabezpieczeń p.poż.".
Opinia opinią, a rzeczywistość?
Jest sporo wątpliwości. Przede wszystkim wciąż nie wiadomo, czy system przeciwpożarowy zadziałał prawidłowo. Nie znamy odpowiedzi na to pytanie, nie znają jej również urzędnicy krakowskiego magistratu. Pojawia się też kolejne: czy cała inwestycja została przeprowadzona w prawidłowy sposób?
Na to i inne pytania odpowiedzi ma znaleźć prokuratura, która prowadzi śledztwo pod kątem „umyślnego sprowadzenia zdarzenia, które zagraża mieniu wielkich rozmiarów”.