Kiedy Alan Bean wrócił już z kosmosu na ziemię, poszedł do centrum handlowego w Houston. Kupił porcję lodów, usiadł na ławce i długo patrzył na ludzi. Bo czy w fakcie, że na wielkiej, kosmicznej pustyni, istnieje planeta, która aż tętni od życia, nie ma odrobiny cudu?
Kogo dziś obchodzi lądowanie na Księżycu?
Andrew Smith
: W ogólnej perspektywie - całkiem wiele osób. W szczegółach - zależy gdzie i kogo spytasz. Kiedy byłem w Stanach, miałem wrażenie, że ludzie przypomnieli sobie o programie Apollo dopiero pod wpływem rocznicy: widzieli artykuły albo słyszeli audycje i mówili: o rzeczywiście! Pół wieku temu posłaliśmy człowieka na Księżyc. Za to w Wielkiej Brytanii to był szał. Rekonstrukcje, retransmisje, programy dokumentalne, festiwale, koncerty w każdym większym miasteczku. Jakby cały kraj się zatrzymał, by popatrzeć w gwiazdy.
Chociaż to nie Brytyjczycy podbijali kosmos.
To tylko pokazuje siłę tej historii. Ci, którzy byli na świecie, gdy Neil Amstrong wykonywał swój „wielki skok dla ludzkości”, przeżyli ten moment z całym światem. Ja pamiętam ciepły, letni dzień w Kalifornii, rodziców i znajomych rodziców, którzy siedzą w salonie wpatrzeni w telewizor, z którego w pewnym momencie dochodzi komunikat: Houston, orzeł wylądował. Mój przyjaciel, z Wielkiej Brytanii, pamięta niemal taką samą scenkę, tyle że u niego za oknami był już wieczór, a on towarzyszył rodzicom ubrany w piżamę.
A wiesz co pamięta mój ojciec? Chłopak z małego miasta na Dolnym Śląsku?
Co?
Mama obudziła go i powiedziała, żeby wstawał, bo ludzie będą lądować na Księżycu.
No właśnie - wobec rangi tego wydarzenia nawet żelazna kurtyna nie miała znaczenia. Niewiele jest takich wspólnych przeżyć w historii człowieka. Spośród tych najnowszych mogę wymienić 11 września albo śmierć księżnej Diany. Chociaż nie wiem, czy można to porównywać - po sukcesie misji Apollo 11 nikt nie płakał.
Historie o udanych kosmicznych lotach są jak baśnie: mają znany rytm, znanych bohaterów i znaną końcówkę, którą zwykle jest obrazek z kapsułą wpadającą do oceanu. A ty postanowiłeś sprawdzić, co było dalej. Po co?
NASA miało plan podboju kosmosu rozpisany aż do lat 80. W 1981 mieliśmy posłać człowieka na Marsa. Tymczasem ostatnia rakieta wzleciała w kosmos w 1972 roku. Zacząłem więc zastanawiać się, co się stało, że ten wielki projekt nagle się zatrzymał. I pewnie na pytaniu by się skończyło, gdybym pewnego wieczoru nie spotkał się z jednym z astronautów. Gazeta, w której wtedy pracowałem, na ostatniej stronie drukowała taki kwestionariusz z odpowiedziami znanych ludzi.
Fuj. Nuda.
Właśnie. Wykręcałem się od tego jak umiałem, aż pewnego dnia podszedł do mnie redaktor i powiedział: Andrew, ludzie narzekają, że wszyscy to robią tylko nie ty. Zacząłem wiec szukać kogoś ciekawego do rozmowy i traf chciał, że akurat w Londynie przebywał Charles Duke, uczestnik przedostatniego lotu Apollo. Przed spotkaniem trochę pogrzebałem i dowiedziałem się, że po powrocie z gwiazd stał się niezbyt przyjemnym ojcem i jeszcze mniej przyjemnym mężem, co wydawało się całkowicie sprzeczne z jego naturą. Ponoć nigdy nie znalazł satysfakcji w tym, co robił na Ziemi. I pomyślałem: Hmm, to rzeczywiście niezłe pytanie „Dokąd iść, jeśli było się już na Księżycu? Pogrzebałem i okazało się, że nie on jedyny miał ten problem. W czasie spotkania żona Charlesa - Dotty, wyszła na moment, żeby odebrać telefon. Kiedy wróciła, przekazała nam informację, ze Pete Conrad, dowódca misji Apollo 12, miał śmiertelny wypadek. Charles, rozstając się ze mną, powiedział: Teraz jest nas tylko dziewięciu. I te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Zrozumiałem więc, że nie tylko mamy w tej historii jakąś ciemną stronę, ale i coraz mniej jest ludzi, którzy mogliby o niej opowiedzieć.
Co więc można robić, kiedy było się już na Księżycu? Ja pół roku temu rozmawiałam z Alfredem Wordenem - członkiem misji Apollo 15, który przyjechał do Polski z okazji odbywających się w Kielcach targów militarnych. Jestem w stanie wyobrazi sobie gorszą emeryturę.
Spotkałem go kiedyś siedzącego wśród modelek z niższej półki i tabloidowych celebrytek, na festiwalu autografów w angielskim Northampton.
Pech czy typowy życiorys?
W czasie prac nad książką, pojechałem do Las Vegas na konwent fanów Star Treka. Miał pojawić się tam Dick Goron - pilot modułu misji Apollo 12 - jak wszyscy mówią: świetny pilot i miły facet. I rzeczywiście był tam. Siedział przy wciśniętym w kąt stoliku, do którego nikt nie podchodził, podczas gdy kolejki ustawiały się do ludzi, który zrobili sławę na udawaniu zdobywców kosmosu. W pewnym momencie podszedł do niego chłopak i zapytał: czy pan naprawdę chodził po Księżycu? Kiedy Gordon zaczął tłumaczyć, na czym polegało jego zadanie, chłopak rzucił „aha” i odszedł. Ktoś kiedyś powiedział mi, że istnieje rodzaj gwiazdorskiej hierarchii: piloci modułu dowodzenia mają o wiele mniejsze „wzięcie” niż ci, którzy spacerowali po powierzchni Księżyca.
Co więc można robić po locie w kosmos oprócz rozdawania autografów?
Po odejściu z NASA wielu proponowano prestiżowe posady, do których nie mieli przygotowania. Gordon dla przykładu został wiceprezesem drużyny futbolowej New Orlean Saints, później pracował w przemyśle naftowym. Były też bardziej nietypowe pomysły. Edgar Mitchell, został new age’owym guru, ponieważ twierdził, że wracając z Księżyca do domu doznał epifanii. Alan Bean wrócił do nauki w Muzeum Sztuk Pięknych w Houston i teraz maluje obrazy, starając się uchwycić swoje kosmiczne wspomnienia.
Żadnej polityki?
Były takie przypadki, choć myślę, że dla większości z nich taki scenariusz nie był kuszący. Senatorem został Harrison Schmitt, ale praca nie bardzo mu się podobała. Irytowały go ponoć niezliczone, przedłużające się spotkania i konieczność bycia miłym dla ludzi, za którymi nie przepadał. Nie rozumiał też, dlaczego w polityce nikt nie chce rozmawiać o długofalowych projektach.
Jakieś to wszystko bezładne. Nikt nie przygotowywał ich do życia po powrocie na Ziemię?
Ekonomicznie nie bardzo. Lot na Księżyc był wyceniany tak samo jak każda delegacja. Po powrocie otrzymywało się wynagrodzenie zależne od stopnia, które jak na zarobki wykwalifikowanego trzydziesto- czy czterdziestokilulatka wcale nie były wysokie. Jeden z astronautów kiedyś dla żartu spróbował złożyć podanie o zwrot kosztów delegacji według standardowej stawki: 8 centów za mile, których to mil w przypadku podróży na Księżyc było całkiem sporo. NASA odwzajemniło się rachunkiem za gotową do startu rakietę, w wysokości 185 mln dolarów.
To ekonomia, a psychika?
Buzz Aldrin powiedział mi kiedyś, że oni byli perfekcyjnie nieprzygotowani. Przed lotem, mimo kosmicznej gorączki lat 60. nie byli sławami. Nawet ich dzieci, mieszkające na przedmieściach Houston, w otoczeniu rodzin innych astronautów nie uważały pracy swoich ojców za coś wyjątkowego. Gordon opowiedział mi anegdotę o tym, jak jego kilkuletni syn rozmawiał z kolegą ze szkoły. Bardzo mu zazdrościł, że jego ojciec jest szeryfem, z bronią i odznaką, a jego tata to „tylko astronauta”. Nic więc dziwnego, że sława, która spadła na ich po sukcesie misji Apollo 11 była czymś z czym nie do końca potrafili sobie poradzić. Do dziś zresztą za nią nie gonią: nie przepadają za wywiadami, autografami, wystąpieniami publicznymi, nie do końca rozumieją dlaczego ludzie traktują ich jak własność publiczną, która powinna „cieszyć się, że w ogóle ktoś się nimi interesuje”.
Są tacy, którzy żałują?
Lotu nie, ale tego, co stało się z ich rodzinami już tak. Kiedy zadawałem to pytanie, jak refren powtarzała się odpowiedź: żałuję, że nie poświęciłem więcej czasu moim dzieciom. Na programie Apollo ucierpiały też małżeństwa: większość astronautów to dziś rozwodnicy. I nie chodzi wcale o jakieś egzystencjalne kwestie, o to że wśród gwiazd zobaczyli coś, czym nie potrafili później podzielić się z żonami. Wiele z tych małżeństw psuło się już wcześniej, jednak kobiety starały się wspierać mężczyzn, widząc jak ciężko pracują i jak ważny cel mają przed sobą. Poza tym NASA w kosmos pozwała lecieć tylko tym, którzy tworzyli szczęśliwe, amerykańskie rodziny. Bo jak by to wyglądało w gazecie, gdyby na Księżyc wysłali rozwodnika?
I co? Mieliśmy ładną bajkę ze szczęśliwym zakończeniem, a ty książką wszystko popsułeś. Warto było?
Chyba zawsze warto konfrontować wyobrażenia z prawdą. Kiedy myślę o pierwszym lądowaniu na Księżycu mam przed oczami obraz wielkiego, pełnego Księżyca. Moi przyjaciele też je mają. I bardzo się zdziwili, kiedy powiedziałem im, że rozmawiałem kilka lat temu z astronomem, który powiedział mi, że 20 lipca 1969 wcale nie było pełni. Nasza wiedza i pamięć zespolona jest z fantazją, co z jednej strony - jak w przypadku Apollo - piękne, ale z drugiej, gdy pomyślimy na przykład o tym, w co wierzą niektórzy współcześni politycy, przerażające. Pracując nad tą książką zadawałem sobie pytanie: dlaczego wybraliśmy akurat taką, bardzo pozytywną wersję historii? Dlaczego właśnie tak chcemy widzieć to wydarzenie?
Dlaczego?
Z tego samego powodu, dla którego Wielka Brytania, przez jeden lipcowy weekend znów dała się ogarnąć spacemanii. Żyjemy w czasach gigantycznych technologicznych wyzwań, globalnego ocieplenia, migracyjnych niepokojów. Musimy bardzo szybko znaleźć rozwiązania wielu, wydawałoby się nierozwiązywalnych problemów. A lądowanie na Księżycu to dowód na wielki potencjał drzemiący w ludzkości. Kiedy Kennedy na początku lat 60. powiedział „zdecydowaliśmy się polecieć na Księżyc”, NASA nie miała prawie nic. Wszystko, każdą śrubkę trzeba było dopiero wymyślić od podstaw. I udało się.
Program Apollo był nie tylko techniczną, ale i emocjonalną odpowiedzią na zimną wojnę. A na jakie potrzeby loty kosmiczne mogłyby odpowiedzieć dziś?
Taki program miałby sens tylko wtedy, gdyby miał kształt globalnego, międzynarodowego przedsięwzięcia. Byłby więc remedium na podziały współczesnego świata i mógłby przywrócić wiarę w to, że „międzynarodowe” jest silniejsze niż „narodowe”. Cały czas istotne pozostaje też pytanie o życie na innych planetach. Myślę, że jego odkrycie byłoby takim przełomem w świadomości jak widok pierwszych zdjęć ziemi z kosmosu: kolorowego punkciku w ogromie czerni. Taki widok pomaga docenić to, co mamy. Alan, ten który został malarzem, po powrocie z gwiazd poszedł do centrum handlowego w Houston. Kupił dużą porcję lodów, usiadł na ławce, patrzył na ludzi i myślał: czy to nie jest niesamowite, że w tym jednym, jedynym miejscu w kosmosie utworzyła się cywilizacja? Czy to nie cud, że tu jesteśmy?
Andrew Smith:
Absolwent filozofii i politologii na uniwersytecie w Yorku. Publikował m.in. w „The Guardian” i „The Sunday Times”. Jest autorem książki „Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię”, opowiadającej o losach byłych astronautów, ukazała się w Polsce nakładem wyd. Czarne. Dziennikarz był gościem tegorocznej edycji Festiwalu Conrada.