Zwycięstwo Portugalii jest idealnym dopełnieniem tegorocznego turnieju. Potwierdza, że francuskie mistrzostwa były zaskakujące pod każdym względem
Los w futbolu bywa przewrotny. Kiedy Portugalczycy pięli się po drabince turniejowej coraz wyżej, porównania z Grekami sprzed 12 lat stawały się bardziej intensywne. Jest w tym wiele prawdy. Ronaldo i spółka nie grali porywająco, w grupie męczyli się niemożebnie i jako jedyny zespół doszli tak wysoko, startując z tak niskiego poziomu. Do fazy pucharowej przeszli zaledwie z trzeciego miejsca, nie wygrywając żadnego meczu. Ta drużyna nie miała w sobie błysku geniuszu, do wszystkiego doszła strategią opartą na zniechęcaniu przeciwników do gry i zostawianiu na boisku litrów potu. W finale przez większą część meczu nie podejmowała żadnej inicjatywy, a do półfinałowego spotkania z Walią, znajdowała się na prowadzeniu jedynie przez 22 minuty.
Może nie jest to najlepsza promocja futbolu, ale czy mamy z tego powodu krzyczeć dookoła, że Portugalia nie zasłużyła na ten tytuł? Nie, byłoby to nadużyciem, nawet jeśli tuż po ostatnim meczu usłyszeliśmy od jednego z najbardziej doświadczonych francuskich dziennikarzy, że Portugalczycy okazali się na boisku „oszustami”. Nic nie kreowali, a jednak odjeżdżają z Paryża z pucharem.
Najczęściej futbol wymyka się wszelkiej logice, ale w tym przypadku warto wyrazić konstatację, dzisiaj zupełnie oczywistą: los wynagrodził Portugalii to, co w sposób okrutny zabrał jej na Euro organizowanym u siebie w 2004 roku. Rachunki są więc wyrównane. A że w najmniej spodziewanym momencie – to już inna sprawa.
Tak samo jak nieoczekiwanym bohaterem finału został pochodzący z Gwinei-Bissau Eder, piłkarz… francuskiego Lille, podobno lubiący czytać książki o rozwoju osobistym, ale dotychczas długo wyśmiewany we własnym kraju za nieskuteczność i brak regularności. Przed finałem wystąpił w Euro tylko dwa razy – po pięć minut z Islandią i z Austrią. Teraz będzie miał swoje kolejne pięć minut. I pomyśleć, że jeszcze nie tak całkiem dawno, gdy przyjechał do Portugalii musiał wychowywać się w sierocińcu, daleko od rodziny.
Kto by wcześniej postawił złamanego grosza, że mistrzostwa będą miały takiego bohatera w decydującym meczu?
Francuzi mają powody, aby narzekać na niesprawiedliwość. Aż przykro było patrzeć, jak Griezmann – najlepszy strzelec turnieju i piłkarz, który swoją grą dał widzom trochę radości – wychodził z szatni po meczu zbity jak pies. Ale jeśli w futbolu liczą się strzelone gole, to Portugalczycy uzyskiwali je w najbardziej odpowiednich momentach.
To nie była najlepsza promocja futbolu, ale czy mamy krzyczeć, że Portugalia nie zasłużyła na tytuł?
Dlatego na nic zdadzą się narzekania, że Gignac trafił tuż przed dogrywką tylko w słupek (kto jeszcze pamięta dokładnie taki sam moment, gdy Holender Rensenbrink strzelał na bramkę Argentyny podczas mundialu w 1978 roku?). Nie ma lepszego potwierdzenia, aby stwierdzić, że na najwyższym poziomie często decydują detale. Lub centymetry. Zakończone Euro właśnie do tego nas przyzwyczaiło. Czyż Francuzów nie uskrzydliła w półfinale dość przypadkowa ręka Niemca Schweinsteigera?
Aby dopełnić ten melanż, składający się na konstatację, że to były mistrzostwa, które wymykały się spod racjonalnych rozwiązań, dodajmy jeszcze rodzimy wątek. Dla lepszego samopoczucia można sobie dzisiaj przypominać, że w bezpośrednim meczu reprezentacja Polski była, w dość powszechnej opinii, lepsza od mistrzów Europy! Przegraliśmy nieszczęśliwie dopiero w serii jedenastek. Powtarzające się jednak głosy, że oto my mogliśmy być w niedzielę na miejscu Portugalczyków i wznosić puchar wydają się wymysłem zbyt bujnej wyobraźni.
Patrząc tylko ze sportowego punktu widzenia, rozszerzenie formuły Euro do 24 drużyn nie okazało się najlepszym rozwiązaniem. Zamierzenie może było słuszne. Działacze UEFA, z byłym prezesem Michelem Platinim na czele, chcieli upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Zarobić jeszcze więcej (co się udało, bo do kasy federacji europejskiej wpłynęło po turnieju 830 mln euro, 34 proc. więcej niż cztery lata wcześniej) oraz dać odrobinę radości również krajom, które normalnie nie miałyby takiej możliwości, starając się jednocześnie o głosy mniejszych federacji, cenne w kolejnych wyborach. Ucierpiał jednak poziom imprezy. Mało było pojedynków tak trzymających w napięciu jak marsylski półfinał Niemcy – Francja, a zbyt często górę brały spotkania nijakie, jak Portugalia – Chorwacja. To cena, którą UEFA kazała zapłacić kibicom.
Zbyt wielka była jednak na tych mistrzostwach stawka pozasportowa, aby teraz gremialnie narzekać. Pierwszy raz w historii Euro aż tak bardzo liczyło się to, co działo się poza boiskiem – przede wszystkim zapewnienie bezpieczeństwa jego uczestnikom. Można mieć wiele zastrzeżeń do organizacji, niekursujących pociągów, odwołanych lotów, słabego oznakowania i średniej orientacji wielu osób odpowiedzialnych za turniej. Można też wyrzucać służbom, że nie przewidziały ulicznych walk zorganizowanych bojówek z Rosji i Anglii. Ale jeśli w poniedziałkowy poranek wszyscy zdali sobie sprawę, że udało się zapobiec groźniejszym formom przemocy, łącznie z zamachami, to może nie warto potępiać całego Euro w czambuł.
Jedno jest pewne, nareszcie można odetchnąć z ulgą, że to się już skończyło. Ufff.
Remigiusz Półtorak, Paryż