Polski z Unii wyrzucić się nie da, ale w oślej ławce już nas posadzono
Komisja Europejska szykuje kolejne kroki wobec Polski w związku z trwającym kryzysem konstytucyjnym. Dr Paweł Kowalski z Uniwersytetu SWPS zauważa, że żadna ze stron nie dąży do wygaszenia konfliktu.
W poniedziałek minął termin ultimatum, które Komisja Europejska dała polskiemu rządowi na rozwiązanie kryzysu konstytucyjnego. Czy to standardowe działania w ramach procedury badania polskiej praworządności?
Nie jest dobrym zwyczajem politycznym, żeby takie żądanie wysuwać. Zarówno rząd jak i instytucje mają swoje programy działania i bardzo trudno jest spełnić różne żądania w tak krótkim terminie. Trudno oczekiwać, żeby normalnie pracujący rząd wpisywał się takie działania.
Co było zatem nie tak z ultimatum ze strony Brukseli?
Było ono nieco na pokaz. Decyzje w tak krótkim terminie podejmuje się w trakcie wojny, której do tej pory nie ma. To ultimatum było przerzucaniem odpowiedzialności pomiędzy Komisją a polskim rządem. Nie służy to nikomu.
Czyli jest to próba sił?
Tak, i występuje ona po obydwu stronach. Z jednej strony jest bardzo twarde stanowisko rządu, który nie pokazuje większych chęci do ustępstw, z drugiej strony jest Komisja, która daje krótkie terminy.
Do czego to może doprowadzić?
Procedura obrony praworządności, która może być wszczęta, ma w pewien sposób zapobiec „bombie atomowej”, jaką jest odebranie głosu państwu.
Wydaje się, że PiS jednak nie zabrnie tak daleko: prezes Kaczyński zapewnia, że liczy się z wytycznymi Komisji Weneckiej.
Jest kilka możliwości. Jedna jest taka, że mamy nieformalne porozumienie pomiędzy komisją a polskim rządem, który dąży do wypracowania jakichś rozwiązań i to byłoby najlepsze dla obydwu stron rozwiązanie. Może też być tak, że jednak KE zdecyduje, że dała zbyt mało czasu i polski rząd dostanie kilka dni na to, żeby do tej sprawy się odnieść.
Jak długo może trwać „siłowanie” się polskiego rządu z instytucjami europejskimi?
Wydaje się, że Brukseli zależy na szybkim efekcie, niezależnie od tego do czego on doprowadzi. Albo dojdzie do tego, że nasz głos zostanie oddalony, albo okaże się, że mamy kilka państw, które nas bronią. Ten konflikt może odbić się negatywnie na Polsce, bo niebawem kończy się unijna perspektywa finansowa, a Rada ma możliwość ruchów budżetowych. Może więc fundusze przesunąć w takie obszary, gdzie bardziej skorzystają państwa zachodnie, a straci Polska.
Parlament Europejski przyjął niedawno dość ostrą w brzmieniu rezolucję, wzywającą polski rząd do rozwiązania kryzysu konstytucyjnego. Można powiedzieć, że strzelają do nas z każdego możliwego działa? Czy są to raczej strzały ostrzegawcze?
Wchodząc do Unii Europejskiej zgodziliśmy się na pewien porządek prawny, który tam panuje. To jest taki trochę klub dżentelmenów i jeśli chcemy do niego należeć, powinniśmy przestrzegać zasad w nim panujących. Albo z niego wyjść. Nikt do klubu golfowego nie wchodzi w ubłoconych butach. Jeśli nagle zaczynamy grać inaczej, to wiadomo, że inni członkowie się przeciw temu buntują i wysyłają różne komunikaty, które mają wywołać określony efekt.
A tym efektem ma być...
Przestrzeganie zasad klubowych. Jeżeli nie, to skorzystajcie z procedury wyjścia i zajmijcie miejsce koło takich krajów jak Ukraina, Białoruś...
W Polsce opinie zupełnie się spolaryzowały. Jedni lekceważą głosy dochodzące z Europy, inni biją na alarm i mówią o politycznej katastrofie. Odstawiając na bok straszenie i bagatelizowanie: jakich realnych narzędzi może użyć wobec nas Unia Europejska?
Do Unii nie jest łatwo wejść, ale również wcale nie jest łatwo też z niej wyjść. I na pewno nie można z niej zostać wyrzuconym. Spójrzmy na przypadek Grecji – pojawiało się mnóstwo głosów, że trzeba ją „wyrzucić” ze strefy euro czy Unii w ogóle. Okazało się to niemożliwe, a po ostrych cięciach i reformach Grecy wydają się wychodzić na prostą – w tym przypadku Wspólnota zadziałała.
Wyrzucić nas nie zdołają, ale posadzić w oślej ławce już mogą.
Jeśli cięcia budżetowe w ramach wspomnianej korekty będą duże, to głosy „Polexitu” będą się nasilać. Może nawet być hasłem w kolejnych wyborach. Pamiętajmy, że Polska od 2020 roku stanie się płatnikiem netto Unii Europejskiej, czyli nie będziemy już pobierać z niej aż tyle pieniędzy, a dużo więcej będziemy wkładać.
Tym bardziej jeśli dojdzie do Brexitu.
Wtedy zwiększy się szansa, że znajdziemy się po tej bogatszej, czyli więcej dopłacającej stronie. Już w tej chwili województwo mazowieckie, ciągnięte przez Warszawę, ma lepsze wskaźniki gospodarcze od regionów zachodniej Anglii, Hiszpanii czy Włoch. Pokazuje to, że ośrodki w Polsce są porównywalne z europejskimi.
W tej chwili na celowniku Wspólnoty jest Polska, wcześniej „na cenzurowanym” były Węgry i Austria. Możemy doszukiwać się jakichś analogii pomiędzy naszym i tamtymi przypadkami?
Austria to o tyle ciekawy przypadek, bo działanie Unii było wobec niej mało demokratyczne. Znalazła się „na cenzurowanym” nie przez jakieś decyzje polityczne, ale przez sam fakt, że wybory wygrał przedstawiciel prawicy. I ostracyzm był spowodowany tylko tym, że miał wejść do rządu, co się ostatecznie nie stało. (Mowa o Norbercie Hoferze, który według niepotwierdzonych jeszcze danych przegrał o włos również w wyborach prezydenckich – przyp. red.).
Coraz trudniej polemizować z faktem, że europejska jedność to w dużej mierze ułuda.
To prowadzi do smutnej refleksji, że im dalej od konfliktu, tym państwa stają się bardziej nacjonalistyczne i zamknięte w sobie. Coraz wyraźniej zarysowują się różnice między wizją płatników a biorców. Państwa „starej Unii” wciąż finansują pozostałych w ramach dochodzenia do równości społeczno-ekonomicznych. My jesteśmy po stronie biorczej, więc powinniśmy iść na nieco większe ustępstwa wobec pozostałych państw. W przypadku rozluźnienia się Unii, przestałaby ona istnieć.
Rozmawiał: Maciej Deja