31 stycznia 1957. Wykonano wyrok śmierci na Władysławie Mazurkiewiczu. Miał licznych poprzedników i następców. Zawsze i wszędzie budzących grozę i niezdrową ciekawość.
Do widzenia, panowie. Niedługo wszyscy się tam spotkamy - takie miały być ostatnie słowa Władysława Mazurkiewicza, mordercy z Krakowa. Miał je wypowiedzieć niemal równo 60 lat temu, bo jedne źródła podają, że został powieszony 29 stycznia 1957 r., a inne -iż dwa dni później. Gdyby zawisł 31 stycznia (o 16.30), stałoby się to w dniu 46. jego urodzin.
Gdy byłem dzieckiem, mocno przeżywałem opowieści mojej ciotki z Krakowa, która opowiadała o Mazurkiewiczu i Karolu Kocie. Ich nazwiska działały na wyobraźnię, choć obaj mordercy dawno już nie żyli. Zresztą zawsze i wszędzie, niezależnie od kraju i czasów, seryjni mordercy budzą grozę i ciekawość. Wśród polskich potworów najbardziej znani są mordercy z okresu PRL i III RP.
Mordercy w I RP
Niemal nie znamy osób z dawnej Polski, o których można byłoby powiedzieć, że były wielokrotnymi mordercami, choć zapewne ich nie brakowało. Prof. Stanisław Salmonowicz, znakomity historyk i historyk prawa, zwraca uwagę, że w okresie I Rzeczypospolitej nie patyczkowano się z przestępcami. Przypomina, że cudzoziemcy jeszcze w XVIII stuleciu zauważali, iż w miastach polskich nieporównywalnie łatwiej natknąć się na szubienicę niż na porządny most.
W Krakowie szubienica stała poza ówczesnym miastem. Najdłużej, bo do końca XVIII w., znajdowała się w okolicy dzisiejszego domu opieki społecznej im. Helclów. Wcześniej egzekucje wykonywano na Pędzichowie, gdzie kiedyś była wieś, a dziś ma siedzibę ZUS. Mordercy, a zwłaszcza ci, którzy zabili ze szczególnym okrucieństwem, zwykle za swój czyn skazywani byli na śmierć w gorszych męczarniach, niż przynosi je szubienica. I tak w 1580 r. służąca, która zabiła swą panią i jej dzieci , została wyrokiem sądu w Krakowie za swój czyn skazana na upieczenie żywcem.
Na stos został wydany w 1589 r. masowy morderca, grabarz, który w czasie pomoru mordował krakowian. Nic więcej o tej sprawie nie wiemy, bo zachowała się tylko sucha notka. Prof. Salmonowicz podejrzewa, że był to seryjny morderca, który zabijał, wykorzystując panującą w mieście panikę.
W 1667 r. wykonano w Krakowie karę na mordercy rodziców. Zabójcą był Antoni Stocki. Jego egzekucję opisał Jan Markiewicz, krakowski korzennik. Przy ul. Brackiej Stockiemu najpierw na pniu ucięto ręce. Następnie rozpalonymi kleszczami trzykrotnie pierś rozrywano. Po czym z pleców cztery pasy zdarto. Na koniec łamano mu kości rąk i nóg. Żyjącego jeszcze przywiązano do koła.
Na zabicie człowieka w dawnych wiekach nie można jednak patrzeć przez pryzmat dzisiejszych czasów, nawet gdy chodziło o wyjątkowych zbrodniarzy. Do drugiej połowy XVI w. rodzina zamordowanego miała i prawo, i obowiązek ścigania zabójcy. Ale też od średniowiecza zabójstwa można było odpokutować finansowo. W końcu XIV w. za głowę szlachcica osoba równa mu stanem zapłacić musiała 60 grzywien, co, jak wyliczyli historycy, stanowiło równowartość 50 wołów lub 40 koni. O wiele mniejsze kwoty wchodziły w grę, gdy zabitym był chłop czy mieszczanin. Przeciw takim praktykom był m.in. Andrzej Frycz Modrzewski. Domagał się kary śmierci w przypadku każdego morderstwa. Ale dopiero w 1768 r. wprowadzono prawo, że w razie celowego zabicia chłopa przez szlachcica ten ostatni był karany śmiercią.
Doktor Jekyll i pan Hyde
Władysław Mazurkiewicz miał, jak twierdzi Cezary Łazarewicz, autor książki o nim („Elegancki morderca”), dwie osobowości. Z jednej strony był szanowanym mieszczaninem, mieszkał w dobrej dzielnicy, przy placu Biskupim, w dużym i luksusowym jak na ówczesne czasy mieszkaniu. Uchodził za człowieka o dobrych manierach, znakomicie ubranego. Z drugiej strony cechowała go bezwzględność. Potrafił bez mrugnięcia okiem zastrzelić czy otruć. Ze spokojem obserwował, jak ofiary konały. Jedynym jego problemem było to, jak pozbyć się ciała. Łazarewicz, pisząc o Mazurkiewiczu, miał dostęp do gazet, które dokładnie relacjonowały jego proces. Dziennikarze uczestniczyli nawet w przesłuchaniach mordercy w więzieniu. Proces zakończył się 30 sierpnia 1956 r., czyli przed Październikiem, ale już w czasach szybkich zmian. Jednocześnie strach przed aparatem bezpieczeństwa nadal był mocny, co miało swoje odbicie podczas procesu.
Nikt nie znalazł odpowiedzi na pytanie, dlaczego mordował. Ci, którzy zajmowali się jego życiem, twierdzą, że chyba jedynym pewnym powodem była żądza pieniędzy. A on je lubił. W Polsce stalinowskiej niewiele osób miało samochody, a Mazurkiewicz miał, i to dobry (opla olympię).
Po mordzie wracał do domu, szedł z żoną do kawiarni czy z kolegami na wódkę. Jakby nic się nie stało. Według Łazarewicza, wpływ na jego dorosłe życie miało porzucenie go w dzieciństwie przez matkę. Nie został jednak w areszcie zbadany przez psychologów.
Autor „Eleganckiego mordercy” uważa, że w istocie rzeczy sprawa krakowskiego mordercy do dziś pozostaje niewyjaśniona. I nadal jest fascynująca. Dlatego, że w tej historii jest jego kolaboracja z gestapo, dobre relacje z prokuratorami, sędziami, adwokatami, a zwłaszcza z MO i UB.
Jego historia nadal stanowi tajemnicę i z tej przyczyny, że nie wiadomo, jak udało mu się oszukać, omamić ówczesną krakowską elitę, która powinna była już niemal zaraz po wojnie unikać Mazurkiewicza, podejrzewanego od 1946 r. o morderstwa. Trzeba jednak przyznać, że tak wybierał ofiary, by ich śmierć nie interesowała tych, którzy w stalinowskiej Polsce dzielili i rządzili. Zabijał bankierów, handlarzy złotem, dewizami, dawnych ziemian.
Został skazany za 6 morderstw i dwa usiłowania. Ale przypisuje mu się aż 30 zbrodni. Sam najpierw przyznał się do sześciu morderstw, choć w jego garażu znaleziono ciała tylko dwóch osób. W czasie śledztwa uwięziono jego byłą żonę, przyrodnią siostrę i grożono, że to samo spotka jego chorego ojca. Jego przyznanie się było kluczowym dowodem w sprawie. Potem odwołał zeznania. Zapewniał, że jest niewinny. Łaza-rewicz uważa, że był bezwzględnym mordercą, ale nie popełnił 30 zabójstw. Milicja jego konto chciała obciążyć swoimi niepowodzeniami w szukaniu winnych innych morderstw.
Karol Kot, gdy 16 maja 1968 r. zawisł na szubienicy, miał 21 lat. Jako dziecko chodził do rzeźni. Patrzył tam na zabijanie zwierząt. Zanim skosztował krwi człowieka, pił krew zwierzęcą w pcimskiej rzeźni, gdzie przyjeżdżał z rodzicami na wakacje. Co ciekawe, rzeźnicy nie widzieli nic nadzwyczajnego w upodobaniu małolata do picia krwi, a nawet go do tego zachęcali. Od młodych lat miał podglądać sekcje zwłok. Fascynował się białą bronią, kolekcjonował noże, ćwiczył się w ich władaniu. Doskonale znał anatomię człowieka, a uczył się jej po to, by móc jednym ciosem noża zabić. Na szczęście dla kilkorga zaatakowanych przez niego ludzi nauka poszła w las. Zadane im przez Kota ciosy nie były śmiertelne. W więzieniu pytany, co było celem jego życia, odpowiadał: „Zabijać i pić krew ofiar, niszczyć ludzi i ich majątek”. Chciał „wymordować wszystkie kobiety, może poza dwoma - moją siostrą i kuzynką”.
Zabił dwie osoby, ale podjął 10 nieudanych prób pozbawienia życia. Wpadł, bo próbując zaimponować koleżance, zwierzył się jej ze swych morderstw. Dziewczyna poszła z tym na milicję. Ta zabrała Kota, gdy z rodzicami świętował zdaną maturę.
Zawiśli niewinni ludzie?
Prawdopodobne jest, że Zdzisław Marchwicki nie był winnym śmierci 14 kobiet. Jeżeli tak, to został skazany na śmierć i powieszony 26 kwietnia 1977 r. jako człowiek niewinny. Ale niesprawiedliwość mogła spotkać nie tylko Zdzisława. Godzinę po nim na szubienicy zawisł Jan Marchwicki, jego brat, jako winny sprawstwa kierowniczego. Na 25 lat do więzienia trafił zaś inny brat Zdzisława-Henryk; na wolność wyszedł w 1992 r.
Być może nie zakończyliby tak marnie, gdyby nie to, że w 1966 r. zabita została bratanica Edwarda Gierka, wtedy I sekretarza PZPR na Śląsku, a cztery lata później I sekretarza całej partii. Milicja, by zadowolić Gierka, musiała kogoś znaleźć i oskarżyć. Padło na Marchwickiego. Asumpt dała żona Zdzisława Marchwickiego, która w 1972 r. złożyła doniesienie na męża, zarzucając mu znęcanie się nad nią i rodziną.
Proces „wampira z Zagłębia” od początku do końca był poszlakowy. Brakowało w nim mocnych dowodów świadczących o winie Marchwickiego, a ponadto na początku rozprawy odwołał on przyznanie się do mordów. Przed śmiercią krzyczał, że jest niewinny.
Być może prawdziwym zabojcą był Jan Olszowy, chory umysłowo rzemieślnik. Przyznał się do zabica kobiet, ale policja zostawiła go w spokoju. Czy Olszowy zabijał, nie wiadomo. Pewne jest, że 15 marca 1970 r. po zabiciu żony i dzieci popełnił samobójstwo. 4 marca 1970 r. zabita została ostatnia ofiara „wampira z Zagłębia”.
Winna policja
Gazety w II RP „ociekały krwią”. Pełno w nich było informacji o zbrodniach, przestępstwach. Jednym z najgroźniejszych morderców był Nikifor Maruszeczko, choć zabijał przez okres zaledwie czterech miesięcy. W styczniu 1938 r. został złapany w Białej (dzisiaj Bielsko-Biała), gdy po pijanemu zaczął strzelać do policjanta. Miał wtedy 24 lata. Wiedział, że długo nie pożyje. Gdy przewożono go do więzienia w Wadowicach, miał powiedzieć policjantom: „Wiem, co mnie czeka. Huśtawka, potem grób”.
Maruszeczko był nieślubnym synem ubogiej galicyjskiej chłopki Katarzyny Maruszeczko. Edukację zakończył na dwóch klasach szkoły powszechnej. Od młodości był na bakier z prawem. W 1936 r. w Żywcu okradł pewnego majora, zabierając mu m.in. pistolet. W października 1937 r. zastrzelił w Katowicach Jerzego Roethera, sutenera, konfidenta policji. Maruszeczko zabił go, bo jak przyznał potem, bał się Roethera. Po dokonaniu zabójstwa ujrzał nagle człowieka w mundurze. Okazał się nim woźny sądu apelacyjnego wracający z pracy do domu. Spanikowany zbrodniarz strzelił do woźnego. Na ciężkim zranieniu się zakończyło. Przestraszony uciekł do Myślenic, a potem do Krakowa, gdzie dokonywał napadów w restauracjach. 5 listopada 1937 r. ponownie zabił. Zastrzelił przy obecnej ul. Dietla policjanta po cywilnego, który go rozpoznał. Kilkanaście dni później w podkatowickim Załężu zastrzelił dwie osoby, a trzecią postrzelił. W grudniu 1937 r. w Warszawie zastrzelił znów policjanta, który go rozpoznał. Innego ciężko ranił. Raz po raz wymykał się policji, raniąc przy tym stróżów prawa.
Podczas procesu Maruszeczko twierdził, że zabijał, gdyż musiał. Zapewniał, że chciał być tylko złodziejem, ale policja zmuszała go do tego, by bronić się przed nią. Został powieszony w Warszawie 8 sierpnia 1938 r.
Czarna wdowa
Lista polskich seryjnych morderców jest dość długa. Do nich zaliczyć trzeba też mającą polskie korzenie Tillie Klimek (1876-1936), trucicielkę, „czarną wdowę”, która na terenie Chicago mogła zabić sama - i ze swoją kuzynką Nellie Kulik - około 20 osób, choć skazana została tylko za jedno morderstwo. Wszyscy oni byli Polakami z pochodzenia, kilku z nich - jej mężami.
Urodziła się na ziemiach polskich jako Otylia Gburek. Gdy miała rok, już znalazła się z rodzicami w Chicago. Zabijała z chęci zysku, dodając arszenik do jedzenia. Została skazana na dożywocie. Zmarła w więzieniu.