Polowanie na kudłaczy. Hipisom udało się trochę rozmiękczyć PRL [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]
Prawdziwi hipisi pojawili się u nas 45 lat temu i byli prawie tacy sami jak ci w Warszawie czy Krakowie - mówi historyk doktor Bogusław Tracz, który jako pierwszy badacz przyjrzał się ruchom hipisowskim na Śląsku
Listopad 1971 roku. Milicja w Gliwicach ma już dość odmieńców i decyduje się na masową akcję ścinania włosów. Wyłapuje na ulicach długowłosych mężczyzn i doprowadza ich na komendę MO. Tam już czeka lekarz, który zawsze stwierdza wszawicę. Po tym werdykcie do roboty bierze się ściągnięty na komendę fryzjer. Jak wynika z dokumentów gliwickiej milicji, udało się w ten sposób ostrzyc na pałę 57 chłopaków. Akcja bardzo podoba się przełożonym milicjantów. Na raporcie z jej przebiegu w resorcie spraw wewnętrznych dopisano: "Jest to przykład pozytywny do naśladowania dla służby prewencyjnej w Warszawie."
- Dzisiaj trudno nam sobie wyobrazić, że można kogoś na siłę ostrzyc, ale wtedy milicja była dumna z pomysłu - mówi dr Bogusław Tracz. - Młodzi ludzie byli załamani. Niektórzy długo zapuszczali włosy, walcząc z rodziną i szkołą. Nie wszyscy byli hipisami, wielu podobała się tylko dłuższa fryzura.
Kiedy na śląskich ulicach pojawiają się pierwsi hipisi, milicja nie wie, co o tym myśleć. Tego jeszcze w przemysłowych miastach, żyjących w rytmie "szychta i fajrant", nie było. Długowłosi mężczyźni w kolorowych koszulach i podobne do nich dziewczyny szybko jednak budzą agresję. Partia oskarża ich o "rozmiękczenie społeczeństwa", narkomanię i orgie seksualne.
O tym, jak władza przechodziła od represji do pogardy wobec dzieci kwiatów, jak one same stawały się legendą, czasem czarną, pisze historyk Bogusław Tracz z katowickiego Instytutu Pamięci Narodowej, w wydanej właśnie książce "Hippiesi, kudłacze, chwasty. Hipisi w Polsce w latach 1967-1975".
"Mak" i "Kwiat" zrobi "Porządek"
Hipisi w obecnym woj. śląskim pod koniec lat 60. nie są zupełną nowością. Ślązacy mają kontakty z Zachodem i wiedzą o nowej modzie. Wkrótce Katowice i Gliwice stają się miastami, gdzie hipisów jest najwięcej. W Częstochowie w 1971 roku odbywa się ich największy zjazd.
Milicja łatwo odróżnia, kto jest hipisem; to ten, co ma kudły. Od połowy 1970 roku polskie służby obserwują podejrzanych w akcji o kryptonimie "Kudłacze". Hipisi nie tylko uprawiają tumiwisizm, ale rzekomo propagują "poglądy powodujące zanikanie uczuć patriotycznych" i "służą siłom wrogim naszemu ustrojowi". Dzieci kwiaty stanowią także "bazę wrogiej propagandy", bo utrzymują kontakty z zagranicą i mogą być szpiegami.
To się nie sprawdza, ale styl życia tej grupy jest dla władzy nie do przyjęcia. Młodzi ludzie, według milicji, nie szanują nikogo, zakładają komuny, odurzają się i uprawiają wolną miłość.
- Czy były jakieś orgie, tego nie wiadomo, większych skarg czy donosów jednak nie zanotowano. To nie było typowe dla śląskich hipisów - mówi dr Tracz.
Ale hipisi ośmieszają socjalistyczną władzę; nagle okazuje się, że można jej pokazać palec, gdy oprócz włosów nie ma się nic do stracenia. Mundur przy luźnym, pełnym fantazji stroju, nie wygląda dobrze. Bezczelność jest zaraźliwa. Pedagodzy niepokoją się w oficjalnych pismach: "Jakie poglądy kołaczą w długowłosej głowie? Jakie przyświecają 16-letniej minispódniczce?".
SB stosuje dobrze znane metody; zatrzymania, szantaże, prowokacje, poniżenia. Służą do tego takie akcje jak "Mak", "Kwiat" czy "Porządek". Przed zjazdem w Częstochowie 79 hipisów z Katowic, Bytomia i Sosnowca wzywa się na rozmowy dyscyplinujące.
Właściwie nie można ustalić, ilu w Polsce było hipisów. W sumie - niezbyt wielu. W 1969 roku to chyba ponad tysiąc osób. Milicja woj. katowickiego widzi pierwszego, nie kryjącego się z poglądami hipisa, 45 lat temu. On sam nazywa siebie z angielska "hippies". Trzy lata później MO ma już w swoich kartotekach spisanych 229 hipisów z całego regionu. Najwięcej z nich mieszka w Katowicach, Gliwicach, Bytomiu i w Częstochowie. W stolicy województwa hipisi spotykają się w kawiarni "Santos" i w lokalu "Winiarnia". Długowłosym, brodatym chłopakom towarzyszą dziewczyny.
- Kobiet nie liczono, bo nie było pewności, która z nich jest hipiską, a która tylko modnie się ubiera - dodaje dr Tracz.
W 1972 roku w Polsce, jak podaje dr Tracz, jest już prawdopodobnie około 3 tys. hipisów. Ale Kamil Sipowicz, partner Kory Jackowskiej i dawny hipis, autor książki "Hipisi w PRL-u", podaje liczbę 20 tys.
Zdobyć odchody nosorożca
Kim byli śląscy hipisi? Czy to artyści, którym ciasno w schematach? Wiadomo, kim byli ci z Zabrza i Gliwic, bo dokładnie sprawdziła to miejscowa SB w 1972 roku. Zabrzanie pochodzili z biednych rodzin, często patologicznych, w większości mieli wykształcenie ledwo podstawowe. Uciekali od świata, w którym było im źle.
W Gliwicach było inaczej; hipisi to częściej uczniowie, studenci. Tutejsza policja zna problem już od 1966 roku, gdy do miasta przyjechali młodzi Amerykanie pochodzenia polskiego. Brat i siostra spełniają prośbę dziadka, który chce, żeby wnukowie ukończyli Politechnikę Śląską. Amerykanie, jak donoszą sąsiedzi, ubierają się jak wariaci. Kolorowo, niechlujnie, ciuchy ozdabiają dzwoneczkami. Urządzają prywatki, słuchają dziwnej muzyki, chodzą po mieszkaniu nago, a na ulicy w kożuchach odwróconych włosem na wierzch. Co gorsze, mają już naśladowców, ciągnie do nich miejscowa młodzież z dobrych domów. Słuchają hałaśliwej muzyki, piją i demoralizują się na różne sposoby.
SB nie pozostaje obojętna; cudzoziemców nazywa w raportach "zdemoralizowanymi brudasami". Oburza się, że ściany w ich mieszkaniu na ulicy Chopina pomalowane są na różne kolory. W połowie 1969 r. Amerykanów wydalono z Polski bez prawa powrotu.
Ale trucizna już wsiąkła. Ruch hipisowski w Europie Zachodniej osiąga swoje apogeum, wtedy i u nas pojawiają się barwni osobnicy. Nie brakuje im wyobraźni. Wykorzystują na ubrania zasłony, koce i tapicerkę. Spodnie dzwony szyją z dewetyny;. najlepsze są te w biało-niebieskie pasy. Dżinsy kupują na bazarach, w komisach lub później w Peweksie. Koszule mają we wzory, do mankietów doszywają potrójną białą koronkę. Powodzeniem cieszą się także koszule flanelowe w kratkę i różne ludowe akcenty.
Niestety, odurzają się jak ci z Zachodu. Tym, co jest wtedy pod ręką, bo prawdziwych narkotyków prawie nie ma. Używają płynu Tri do wywabiania plam, proszku Ixi, pasty do podłóg Silux i klejów, co kończy się mdłościami, a nie wizjami. Modne są przez jakiś czas suszone skórki bananów czy odchody nosorożca, które próbowano kraść z ogrodów zoologicznych, gdy poszła plotka, że odurzają.
Piją "czajanę", bardzo mocną herbatę. Łykają różne lekarstwa. Zdobycie recepty jest sukcesem, bo apteki zwracają je klientom; na jedną można było zdobyć bardzo wiele leków. I chociaż z zasady hipisi gardzą alkoholem, to jednak nie polscy; chętnie piją tanie wino. Nieliczni znają już haszysz, LSD, morfinę, kokainę, heroinę. Wkrótce jednak wymyślono zabójczy "kompot" ze słomy makowej. Na śmiertelne skutki tej brudnej heroiny nie trzeba długo czekać. Narkotyki jednak coraz bardziej pociągają dzieci kwiaty.
Sztuczny raj
Czy plaga narkomanii to także spadek po hipisowej fascynacji "sztucznymi rajami"? Narkotyki sprowadziły hipisów na manowce, ale ci z nich, którzy coś osiągnęli, nie chcą tego przyznać. - Pokolenie kontrkultury dalekie jest od wzięcia odpowiedzialności za narkotykową tragedię, która dotknęła młodzież w drugiej połowie XX wieku - podkreśla dr Tracz.
Z czasem milicja przestała hipisów traktować jak podejrzanych politycznie, tylko jak wyrzutków społecznych, na równi z prostytutkami i włóczęgami. Był to już koniec hipisowskiej utopii, że może powstać świat "miłości i pokoju", w którym ci, co nie chcą, nie muszą nic robić, tylko cieszyć się wolnością. Przeszli do legendy; pamiętać im się będzie ich pierwsze ideały, takie jak ekologia, równość, tolerancja. Bunt dzieci kwiatów nie poszedł całkiem na marne. Ale tak niewielu hipisów poradziło sobie z własnymi problemami.