Politykom ten spektakl nadal się opłaca [rozmowa]
Rozmowa z prof. Rafałem Chwedorukiem, politologiem z Uniwersytetu Warszawskiego, o tym po co politykom sejmowe połajanki.
I znowu parę godzin politycznego spektaklu bez żadnej konkluzji. Komuś kalkuluje się tego rodzaju polityczny teatr?
Wbrew pozorom kalkuluje się. Dzisiejszy odbiorca polityki jest zdecydowanie mniej wyrafinowany i mniej wymagający niż 20-30 lat temu. Ten odbiorca najczęściej oczekuje przekazu emocjonalnego i stąd dążenie partii politycznych do zwarcia. Zbiega się to zresztą z dążeniem mediów, aby politykę przedstawiać w kontekście emocji. Emocje oczywiście nie są czynnikiem, który sprzyja merytorycznej debacie, więc nie powinniśmy być zaskoczeni. Nie wiem czy to usprawiedliwienie, ale warto sobie uświadomić, że poziom emocji w parlamentach wielu innych krajów jest jeszcze wyższy. Jeśli przyjrzymy się temu, co czasem dzieje się w parlamencie brytyjskim, nie wspominając już o Wierchownej Radzie Ukrainy, to okaże się, że polscy posłowie mogliby udzielać lekcji savoir vivre’u. Nawet w USA podczas kampanii wyborczej tak zwane zinstytucjonalizowane kłamstwo nie należy do rzadkości.
Dobre jest to, że nadal duża część społeczeństwa oczekuje jednak od polityków czegoś więcej niż spektaklu, oczekuje dystansu i odpowiedniego poziomu wzajemnych relacji.
Kiedy ten poziom politycznej agresji zaczął narastać?
Ponad dekadę temu polska polityka zaczęła opierać się na polaryzacji, która wymknęła się politykom spod kontroli. Uruchomiła ona różne, nie zawsze wcześniej ujawniane podziały polskiego społeczeństwa. Siłą rzeczy ten podział w społeczeństwie wyprzedził podziały wśród polityków. A przecież politycy Platformy i PiS często osobiście się znali z różnych partii prawicy i umiarkowanej prawicy lat 90 oraz z lat konspiracji. W 1981 roku w deklaracji Klubów Służby Niepodległości wśród sygnatariuszy obok siebie wystąpili Jarosław Kaczyński i Bronisław Komorowski. Okazało się jednak, że Polacy są podzieleni pod różnymi względami - i w wymiarze kulturowym, socjalno-klasowym, terytorialnym. Te ujawnione emocjonalne podziały sprawiły, że również politycy nie potrafili uciec od emocji. Na dodatek mamy jeszcze jeden problem - główny nurt opozycji jest podzielony na dwie partie, takie same w wymiarze ideowym. Trwa obecnie rywalizacja o przywództwo, jeszcze nie wiadomo, która z tych partii osiągnie pozycje lidera. Dopóki ten spór się nie rozstrzygnie, żadna z tych dwóch partii nie może sobie odpuścić najtwardszego antypisowskiego elektoratu. Zauważmy, że gdy Ryszard Petru powiedział tylko jedno zdanie o „światełku w tunelu”, natychmiast okazał się przegrany w rywalizacji z Grzegorzem Schetyną, który ugrał tę wypowiedź dla siebie.
Jest jeszcze grupa elektoratu, która nie chce takiej agresywnej polityki. Politycy nie ryzykują lekceważąc ją?
Głosy pozyskuje się przed kampanią. Nie sposób na trwałe utrzymać sympatię wszystkich. Tym bardziej, że przed nami nowe podziały. Dzisiejsza debata w rzeczywistości dotyczyła sprawy niezwykle poważnej. Nie ma nic wspólnego z podziałami na lewice i prawicę. To jest spór o przyszłość Unii. Wyraźne są dziś dwie opcje w tym względzie. Jedna zakłada głębszą integrację i tworzenie jednego państwa europejskiego, w którym tradycyjne państwa będą zanikać. Po przeciwnej stronie mamy pogląd, że Unia powinna wykonać krok w tył i wrócić do „złotych lat” wspólnoty suwerennych państw. Nie mam wątpliwości, że ten spór zacznie prędzej czy później dzielić również nas - zwykłych obywateli, choćby ze względu na różnice ekonomiczne. Są już dziś beneficjenci Schengen i wolnej strefy ekonomicznej i są tacy, którzy orientują się głównie na państwo polskie i jego instytucje.