Znawca kultury ludowej twierdzi, że ostatnim skrawkiem tego prawdziwego Polesia jest Białków pod Cybinką.
Bolesław Przepióra jako pierwszy chwycił za kosę. Ten 90-letni mieszkaniec Cybinki przyjechał w 1946 roku z Horostowa w powiecie pińskim. Dziś na Białorusi, przed 1945 w sercu polskiego Polesia.
- Czekaj, czekaj, przecież jeszcze nie poświęcone - natychmiast złajał go sąsiad.
- Chciałem tylko redaktorowi coś pokazać... - odparł nieco zawstydzony pan Bolesław. Ten dialog, podobnie jak najprawdziwsze poleskie żniwa miał miejsce przed tygodniem na białkowskim polu. W ramach imprezy "Jak to z chlebem było", której siłą sprawczą było Towarzystwo Miłośników Polesia i Białkowa.
- Nie tylko moim zdaniem najwięcej Polesia jest dziś właśnie tutaj, w Białkowie - zapewnia znawca folkloru, dziennikarz radiowy Donat Linkowski. - Znacznie więcej niż w samym Pińsku.
"Pasuje jak świni huńka"
Zanim w okolicy Prużany rozpoczynały się żniwa najpierw słychać było klepanie kos. Nie, nie dlatego, że z takim wyprzedzeniem myślano już o zbiorze zbóż. Najpierw były sianokosy. Bo kosa początkowo, jako "zachodni" wynalazek na Polesiu, podobnie jak na całych Kresach, przyjmowała się powoli. Podczas żniw królował sierp. Stąd nie mówiło się o koszeniu zboża, ale o jego żęciu. Zresztą zgodnie z powiedzeniem "chleba kosą się nie zbiera", w wielu domach kosa się nie przyjęła, zwłaszcza, że sierp zapewniał dokładniejsze wykorzystanie plonu.
Żniwiarze, czy jak byśmy to powiedzieli żeńcy, szli na pola śpiewając i nie jest to wcale kiczowaty i upiększany obrazek. Podobnie jak kosze z wałówką, które dźwigały kobiety. W nich obowiązkowo zsiadłe mleko, pieczywo i sery oraz słój z miodem.
- Ej, w butach, na ściernisku? - naśmiewają się starsi. - U nas chodziło się na bosaka. To nawet nie kwestia twardych stóp, ale umiejętności... Nikt sie nie poranił, nikt nie krzyczał "ała".
Najpierw była krótka modlitwa pod dyktando księdza proboszcza, który poświęcił łany zboża. Kapela zaśpiewała "Boże z Twoich rąk żyjemy, choć naszymi pracujemy".
- Pierwsze kłosy się starannie zbierało i albo zakładało za święty obraz, albo zostawiało, aby w wigilijny wieczór położyć pod stół i obrus - mówi Leokadia Szołtun, prezes Towarzystwa Miłosników Polesia i Białkowa. - To miało zapewnić szczęście i bogate plony także w przyszłym roku. My te pierwsze kłosy wykorzystamy także do przygotowania dożynkowego wieńca.
"Jakoje szło, takoje zdybało" (Swój swego znajdzie)
Pan Bolesław ubrany jest w świecącą aż swoją bielą płócienną bluzę z czerwonymi guzikami, takież spodnie. Przepasany wyplataną kolorową tasiemką. Jak szepcze mi na ucho jedna z pań dobór barw jest dziś niestety nieco przypadkowy, to co się trafi. Kiedyś wzorami różniły się między sobą nawet sąsiednie wsie. Na nogach plecione łapcie.
- Te są ze skórki - tłumaczy. - Ale powinny być z lipowej kory. Ostatnio zrobiłem ileś tam sztuk dla naszej izby pamięci. Ale tę dobrą lipę już ścięli.
Pierwsze ruszyły panie z sierpami. Młodzi nie mogli się nadziwić ich szybkości i sprawności. Tempem wcale nie ustępowały kosiarzom.
- Uczyły mnie żęcia babcia i mama, które przyjechały tutaj z Brześcia w powiecie prużańskim - opowiada Stanisława Świątkowska. - Jednak dzieci też nauczyłam i u nas w ogródku nawet żadnej kosiarki nie uświadczysz, wszystko się robi kosą, a pod drzewami sierpem.
Gdy ruszyli kosiarza padło hasło "kosimy na ścianę".
- Gdy zboże mamy wybujałe, aby skoszone nie kładło się na ściernisko i nie plątało, kosimy tak, by opierało się jeszcze o to rosnące - tłumaczy Eugeniusz Niparko, siła napędowa poleskich inicjatyw w Białkowie.
Za kosiarzem szła "podbieraczka", z reguły kobieta, która zbierała zboże. Potem między starszymi Poleszukami wybuchł krótki spór. Czy główka powinna być krótsza, czy dłuższa, czyli w którym miejscu powinny być snopki wiązane. Kolejna kto i jak plótł sznury. I wreszcie czy co dziewięć, czy też co dziesięć snopków kładło się "szapkę"...
- Co dziesięć, u nas dlatego nazywało się je dziesiątkami - mówi jeden z mężczyzn.
"Bez Boha nie do poroha, za porohom toże z Bohom"
- U nas robiło się dużo sierpem, ale nasza rodzina już używała kosy, ale w rodzinie mojej żony był sierp - wspomina pan Bolesław. Narzędzia się różniły między sobą, na przykład odstęp zębów w takich szerokich grabiach, czy grabiarki. - Mieliśmy cztery hektary i to była normalna działka, zaliczana do tych sporych. We wsi było nawet 150 domami. Narodowościowo wszyscy uważali siebie za Poleszuków, czyli za ludzi tutejszych. Ale mieli oczywiście wszyscy obywatelstwo polskie, szli, jak pan Bolesław, do polskiego wojska, dzieci uczyły się w polskich szkołach. Ale "Polakami" byli nauczyciel, policjant. Była cerkiew, kościół katolicki był w odległej o cztery kilometry miejscowości. Byli katolikami i to żarliwymi, przywiązanymi do Kościoła, ale to nie przeszkadzało chodzić do cerkwi. Tutaj wiara była ważniejsza niż jej teologiczne niuanse.
- Dom był spory, drewniany z dużym pokojem, sienią - wspomina pan Bolesław. - Z meblami było licho, tylko podstawowe. I ciasno było. Ale żyć się przecież dało i jak wspominam żyło dobrze. Ryb było pod dostatkiem i wszelkiego ziela. Świnie normalnie pasły się i na noc tylko przychodziły do chlewu.
Nie, pan Bolesław jak raz z rodzinnej wsi wyjechał, tak już tam nie wracał. Jak mówi: po co? Nie ma tam już rodziny, bliskich. Jednak uważa, że młodym powinniśmy opowiadać o Polesiu i Poleszukach. Żeby wiedzieli kim są.
Piotr Kwiatkowski, we wsi pod Berezą Kartuską, na poleskiej ojcowiźnie, także nie był od kiedy ją jego rodzina opuściła.
- Te żniwa to całkiem jak u nas - opowiada. - Okolica była nieco wyżej, więc nie było tam typowych poleskich mokradeł, jak w Białkowie. Źle nie było, chleba wówczas nie brakowało, ale trzeba było naprawdę ciężko pracować. Młodzi nawet sobie nie zdają sprawy jak ciężko. Wioski były długie, po trzy kilometry i więcej się ciągnęły. Dom mieliśmy drewniany, pod strzechą...
I dodaje jak w pierwszych dniach w Białkowie dla wszystkich było wszystko nowe. Jak byli zdumieni, że obsiewał każdy tyle ziemi, ile chciał...
"Chorosze i hładko, ono dziwicisa hadko" (Pięknie i dobrze, ale patrzeć strach)
Przybyli z poleskich wsi dziadowie i rodzice dzisiejczych białkowian wywodzili się w zasadzie z trzech wielkich rodów - Weryszków, Radkiewiczów i Kondarewiczów.
- Właśnie wróciłem z tamtego, prawdziwego Polesia - opowiada Wojciech Weryszko. - Cóż, jest tam teraz tak, jak było ze czterdzieści lat temu u nas, w Białkowie. Ale ludzie tam są bardzo gościnni, serdeczni i szukają krewnych w Polsce.
Pan Wojciech próbował znaleźć ślady Petelewa. Na próżno. Na miejscu ich wsi, jeszcze przed laty, w opuszczonym wagonie kolejowym, mieszkała jedna kobieta. Teraz nie ma już śladu. Weryszko znalazł natomiast w sąsiednich miejscowościach ludzi, którzy z Petelewa się przenieśli. I właśnie tam ktoś wspomniał, że gdzieś w Polsce, hen, pod niemiecką granicą, ma krewnych. Okazało się, że była to bliska rodzina pana Wojciecia. I jemu, który próbuje zbudować drzewo genealogiczne swojego rodu, udało się wzbogacić je o cztery generacje...
- Niesamowite było także uczestnictwo w mszy św. W kościele katolickim, ale po białorusku z polskimi elementami - dodaje Weryszko. - Zresztą nie spotkałem podczas tej podróży dwóch osób, które mówiłyby w tym samym języku. Niesamowite.
"Sieu swat na rohu, spuściw nosa jak duhu" (Siadł swat na krawędzi, a nos spuścił na kwintę)
- Proszę zwrócić uwagę jak podawane są na wóz snopy, kłosami w dół - tłumaczy jeden ze żniwiarzy. Snopy trafiły na wóz starannie odrestaurowany przez Niparkę. Z metalowymi obręczami na kołach, niewielki, aby mógł je po podmokłych terenach uciągnąć jeden koń. Przy okazji okazało się, że drąg przytrzymujący snopki to "rubel", a sznurek do wiązania to "wirówka".
Tymczasem widzowie skupili się wokół stołów z jadłem. Starsi przypominali sobie, że rzeczywiście popularny był biały ser z miodem. Niemcy niepewnie spoglądali na kwaśne mleko. Ci, którzy odważyli się go spróbować z trudem kryli dziwny wyraz twarzy. Oj, nie smakowało. Dla nich to popsute mleko.
Później korowód ruszył w drogę powrotną. Na centralny plac wsi. Najmłodsi z zapałem opowiadali o klubie piłkarskim, który nazywa się, a jakże, "Polesie". I o kościele pod wezwaniem św. Andrzeja Boboli. Dlaczego akurat Bobola?
- Bo to nasz, poleski święty - tłumaczy oburzona ignorancją starsza kobieta.
Andrzej Bobola to polski duchowny katolicki, jezuita, misjonarz, kaznodzieja, męczennik, święty Kościoła katolickiego, autor tekstu ślubów lwowskich króla Jana Kazimierza. Jeden z patronów Polski. W połowie XVII wieku przebywał w Pińsku i okolicach prowadząc działalność ewangelizacyjną, stąd znany jest jako poleski apostoł. 16 maja 1657, podczas powstania Chmielnickiego, dostał się we wsi Mohilno w ręce Kozaków i został zamęczony w okrutny sposób na śmierć w rzeźni w Janowie Poleskim. To była kara za to, że nawracał wyznawców prawosławia na wiarę katolicką.
Zmumifikowane naturalnie zwłoki Boboli przez lata otaczane były czcią w kościele parafialnym w Połocku. W 1922 bolszewicy zabrali je jako osobliwość, za sprawą doskonałego stanu, do gmachu higienicznego wystawy Ludowego Komisariatu Zdrowia. Później trafiły do Watykanu, a od 1938 znajdują się w Warszawie.
"Kob ty po hore chodziw i sonca ne baczyw" (Żebyś po górze chodził i słońca nie widział)
W założeniu centrum Białkowa ma przypominać prawdziwą poleską wieś. Na razie wokół zabytkowego dworu, w którym znajdziemy izbę pamięci stanęły "kłunia" i "świrunek". Czyli stodoła i niewielki budynek gospodarczy. Tutaj w sobotę mieściła się scena, sala biesiadna pod namiotem i polowa kuchnia. Tutaj był ciąg dalszy degustacji, a największym wzięciem cieszyły się poleskie pierogi.
- Przede wszystkim od klasycznych pierogów z mięsem różnią się tym, że farsz to surowe mięso i ziemniaki pokrojone w drobniutką kosteczkę - zdradza przepis Stanisława Pałyska. - Ciasto jest także inaczej przygotowane. Dopiero później gotujemy, dłużej niż klasyczne... Wówczas te pierożki nabierają smaków, a i wszystkie sole mineralne i witaminy zostają w tym naszym pierożku.
W efekcie pierogi przypominają nieco wileńskie zepeliny. Maria Dobryniewska mówi, że jej i tak najbardziej smakowała i smakuje kasza z masłem. Niestety dziś nawet jeśli uda jej się z masłem, to kaszy takiej jak tam, na Polesiu, tutaj się już nie dostanie. Tak czy inaczej gościom aż uszy się trzęsły. I ten podpiwek z chleba, żur, bigos, bliny... I tutaj kolejny raz zaskoczenie naszych gości zza Odry. To za darmo?!
- Przeczytałam w naszej gazecie, że coś takiego tuż za Odrą ma być - mówi Inge Komola z Frankfurtu nad Odrą. - Dla nas to naprawdę egzotyka. To dość dalekie od naszego folkloru. I Polacy są tacy sympatyczni, i te uśmiechnięte panie w folklorystycznych strojach i to inne od naszego jedzenia. Prima!
"Ne ma tak nikomu jak naszej Natalcy, sama leżyt na peczy, a nohi na balcy" (Nikomu nie jest tak jak Natalce, na piecu leży, a nogi na powale)
Niemcy po kilku godzinach w Białkowie zaczęli rozumieć o co Polakom chodzi, gdy oni mówią o wypędzeniach. We wsi pod Cybinką zaprezentowano jak z rosnącego na polu zboża powstaje chleb. Przy okazji robiąc wykład na temat historii tej części Europy. A wszystko bez zadęcia w prawdziwie rodzinnej atmosferze. A, że czasami komuś zakręciła się łza wzruszenia. Jak to przy rodzinnych wspominkach.
- Żadnej lipy, wszystko jest robione jak dawniej, potrawy nie mają nic wspólnego z marketem podobnie jak podpiwek - zapewnia Eugeniusz Niparko jeden z inicjatorów sobotniego spotkania. I nie może się nachwalić sąsiadów i pań pracujących w tutejszym towarzystwie przyjaciół Polesia. Bo w tym wydaniu są przyjaciółmi samych siebie. To widać, a przy okazji doskonale bawią się także ich goście.
A para zielonogórzan stanęła przed mapą, którą postawiono tuz obok sceny. Najpierw zdziwili się, że Baranowicze nie znalazły się w granicach Polesia. A później zaskoczenie. Mężczyzna dowiedział się, że jest spod Włodawy. jego rodzinny Sawin to Polesie. Zachodnie.
- Oj już wielu ludzi dowiedziało sie w Białkowie, że także są Poleszukami - ze śmiechem kończy Eugeniusz Niparko.
A Donat Linkowski tylko z zachwytem przysłuchiwał się jak mówia starsi ludzie i nagrywał śpiewane piosenki. To ostatni kawałek Polesia... I w Białkowie już wiedza, że to żaden wstyd być z Polesia. Wręcz przeciwnie. Z tego można być, powinno się być dumnym.