Była to kraina „dziwna” na tyle, że nawet w II Rzeczpospolitej nie wiedziano, jak ją traktować. Poleszucy czuli się bardziej Polakami niż Białorusinami tylko dlatego, że byli katolikami. I zawsze zdawali sobie sprawę z własnej odrębności.
Siadamy w domu państwa Niparków w Białkowie. Właśnie pan Tadeusz przywiózł podarunki dla Towarzystwa Miłośników Polesia i Białkowa. Koszule, fartuszki, bela płótna… Pochodzą ze skrzyni posagowej jego mamy, kompletowanej w latach 20. minionego wieku, gdzieś w poleskim Motolu. Joanna Niparko natychmiast wyciąga z szafy stroje, które Towarzystwo ma w swojej kolekcji. Ten sam wzór, czerwień i czerń, i te same niebieskie guziczki.
- Wie pani, co na mojej mamie zrobiło wrażenie, gdy przyjechała w okolice Nowej Soli? – pyta pan Tadeusz Joannę Niparko. – Oto na Polesiu, używano nici Grauschwitza. Z fabryki w Nowej Soli… Dla mamy ta nazwa brzmiała egzotycznie.
Nie nasi, a tutejsi
W latach 20. i 30. XX wieku tak do końca nie wiedziano, co z tym Polesiem zrobić. W kolejnych spisach powszechnych Poleszucy w zdecydowanej większości określili się jako „tutejsi” lub „mówiący w języku tutejszym”. W 1931 r. na 1 132 tys. mieszkańców Polesia 707 tys., czyli 64 proc., zdefiniowało tak swój język. 4,8 proc. podało ukraiński, a 6,6 proc. białoruski. Poleszucy już wówczas uznawali się za różniących się od innych grup, a mówili gwarami najbardziej zbliżonymi do języka ukraińskiego.
- Nasi przodkowie na Polesiu zawsze byli – tłumaczy Eugeniusz Niparko. - W Galicji Wschodniej Polacy to z reguły osadnicy, koloniści, którzy tam przez wieki ściągali lub których ściągano. Gdy wujka pytaliśmy, kim byli przodkowie żartował, że Niparkowie pochodzą od Jaćwingów. Antenaci ewentualnie przenosili się z wioski do wioski. Tak jak mój dziadek, który przywiózł z Ameryki dolary, kupił w sąsiedniej wsi ziemię i postawił dom kryty blachą w Zalesiu.
- Brat mojego dziadka dwa razy wyjeżdżał na Kubę i później miał pseudonim „Kubanec” – dodaje Anna Pikuła. – Nawiasem mówiąc nazwisk używano w urzędach, na co dzień sąsiedzi określali się po ulicznomu, czyli pseudonimami. Dlaczego? To było praktyczne rozwiązanie, gdyż i dziś, w Białkowie jest tylu Niparków, Weryszków, Radkiewiczów, że trudno się połapać. Emigracja była powszechna, wyjeżdżali głównie młodzi mężczyźni. I wracali, gdy trochę zarobili. Pośrednikami w przesyłaniu pieniędzy, ale także w wyjazdach, byli zazwyczaj Żydzi. Mojej teściowej ojciec przywiózł złoto zaszyte w pasku, złote dolarówki. Popełnił błąd i wpłacił do rosyjskiego banku. Gdy w latach 60. rodzina poprosiła o wyjaśnienie, co stało się z kruszcem, usłyszała, że owszem, jest taka lokata, ale koszt jej przechowywania przerósł jej wartość. Jak w ruskim banku.
O pochodzeniu swojej rodziny pani Anna, z domu Radkiewicz, opowiada, że była nawet wersja, iż wywodzą się od Tatarów osiedlonych przez króla Sobieskiego.
- Tak nie do końca. Kiedyś słuchałem przewodniczki, która na poleskim cmentarzu tłumaczyła pochodzenie nazwisk – dodaje Niparko. – Oto rzeczywiście Sobieski zezwolił na osadnictwo tatarskich żołnierzy. Ponieważ byli to młodzi mężczyźni, pozwolił im też żenić się z miejscowymi kobietami, ale pod warunkiem, że przyjmą ich nazwiska. Stąd wiemy, że Radkiewicze czy Antonowicze byli tutaj wcześniej.
- Mama wywodzi się z Prużany, w okolicy Siechniewicz, a ojciec z Rogaczów – kończy pani Anna. – Rodziny były liczne, moja mama, z Gondarowiczów, była jedną z ośmiorga dzieci.
W Motolu i Kołońsku
- Mój ojciec Eliasz mieszkał w Motolu, ale przeprowadził się do Kołońska, do domu dziadka – tłumaczy pan Tadeusz. – Tam uzyskał wyjątkowy kredyt. Władze II Rzeczpospolitej postanowiły utworzyć na Polesiu, na cały obwód piński, dziesięć nowoczesnych, pokazowych gospodarstw. W kolonii tuż obok Kołońska powstał zatem chutor z krowami, owcami, a przede wszystkim pasieką, która produkowała pokaźną ilość miodu. I tuż przed wojną tato zbudował też dom i to kryty dachówką, a po klamki jeździł aż do Lublina… Później w tym domu urządzono szkołę.
W opowieściach pojawia się dziwny świat. Mokradeł, które często sprawiały, że miejscowości posadowione były przez znaczną część roku jakby na wyspach, podobnie jak pola i pastwiska, na które docierano łodziami. Życie było ściśle związane z porami roku, do tego stopnia, że nawet narodziny dzieci planowano na zimę, gdy prac polowych jest mniej i woda na tyle zamarznięta, że można ściągnąć akuszerkę lub nawet lekarza. Przestrzegano też zasady, że małżeństwa zawierano między partnerami z innych wsi, gdyż jak to na wyspach, ludzie z jednej wsi, przysiółka byli z reguły z sobą spokrewnieni. Młodzi zwykle spotykali się na odpuście, później były swaty, czasem spektakularne porwanie panny młodej...
- Chociaż znam opowieść mojej rodziny z Zalesia, że kawaler porwał pannę młodą, ale po dłuższej chwili odwiózł… - śmieje się pan Eugeniusz.
- A mój tato mamę porwał, posadził przed sobą na koniu, opatulił kożuchem… - dodaje pan Tadeusz. – I reklamacji nie było, kochali się przez całe życie.
Dramat bieżeństwa
Wielkie przełomy historii zdawały się omijać poleskie mokradła. Chociaż przecież Traugutt pochodził z okolic Kobrynia. Dopadła ich dopiero I wojna światowa i to z przytupem. Za sprawą dramatycznego bieżeństwa, czyli exodusu ludności z zachodnich guberni Imperium Rosyjskiego w głąb Rosji. Stało się to po przerwaniu linii frontu przez wojska niemieckie od 3 maja do września 1915 roku.
- Moja mama przez całe życie wspominała, że podczas tej ucieczki, miała kilka latek, zgubiła jakiś cziguńczyk, czyli ukochany kubeczek – kiwa głową pan Tadeusz. – To było dla niej, dla dziecka, coś najcenniejszego.
- Pamięć tego wydarzenia była bardzo żywa wśród rodziców i dziadków – tłumaczy Niparko. - Wsie były opustoszałe, ziemia nieuprawiana. Ludzie na wygnaniu umierali z głodu, szalała czerwonka. Wówczas, podczas tego wygnania, zmarł m.in. mój pradziadek. Tak na obczyźnie zastała ich rewolucja. Panował gigantyczny chaos, wracali na własną rękę, często tysiące kilometrów z Syberii. Wracali, a tutaj zgliszcza, żyli w ziemiankach, powoli wszystko odbudowywali. Wypędzono ich z Rosji, ale wracali już do Polski…
Polska zaczęła odbudowę z wysokiego „C”. Poleszucy dostali przydziały na drewno, aby odbudować wsie. Ruszyła kolejna fala emigracji za ocean.
- Jestem pod wrażeniem dwóch rzeczy – dodaje Niparko. – Po pierwsze, polityki scaleniowej, na koszt państwa, gdy połączono miniaturowe poletka w skupione pola. Po drugie, reformy rolnej, na zdrowych zasadach, a nie bandyckich, jak w 1945. Ustalono limit, który pozwalał funkcjonować tzw. obszarnikom. Nadwyżkę państwo wykupywało, a następnie sprzedawało z obciążoną hipoteką.
- Moja mama opowiadała mi, że kiedy dziadek przyszedł do domu i z wielką radością stwierdził, że spłaciliśmy hipotekę, zastanawiała się później, co to ta cała hipoteka jest – dodaje. – Co do ziemi... Wiem, że pewnym zgrzytem było pojawienie się piłsudczyków i osadników wojskowych, którzy dostali najlepszą ziemię. To nieco tutejszych rozczarowało do władzy.
- Stosunek Poleszuków do państwa był... dziwny – mówi pan Tadeusz. – Jak opowiadała moja ciotka, orientowali się, w jakim państwie żyją, mieszkają, po tym, w jakim języku uczyli w szkole. Polska szkoła we wsi moich rodziców spisywała się dobrze, było w niej nawet centralne ogrzewanie i aby zobaczyć, jak ono działa przyjeżdżały wycieczki z bliższej i dalszej okolicy.
- Zresztą Poleszucy do tej Polski dość szybko się przekonywali – mówi pani Anna. – Biegłe mówienie po polsku było nobilitacją. W tamtym pokoleniu zaczęto nadawać również dzieciom polskie imiona, stąd u nas Bolesławowie, Kazimierze, Jadwigi, Wacławowie… Można mówić o polonizacji, ale nie była ona nachalna i pomagało w tym wyznanie, Poleszucy byli katolikami. Dla innych ponieważ byli katolikami, byli Polakami.
Mówili po… swojemu
Różnice w mowie można było dostrzec nawet w sąsiednich wsiach. Już w Białkowie, po wojnie, gdzie zjechali mieszkańcy trzech, czterech wsi, można było dostrzec różnice. Petelewo, Rogacze… To były niuanse, ale chociażby po sposobie wypowiadania „ł” lub po tym, że dla jednych koń był koniem, a dla innych kuniem lub kiniem. To wszystko zresztą ulegało stałemu mieszaniu, jak tradycyjne wzornictwo stroju. Owszem wszędzie dominowała czerwień i czerń, ale zdobienia bywały różne…
- Naród był tam naprawdę zdolny i pracowity – opowiada pani Anna. - Mój dziad Antoni miał młyn, który sam postawił, chłop miał bogactwo w rękach i nikt nie wiedział, skąd wiedział jak, przecież nie chodził do żadnych szkół.
Kolejna wojna, kolejne dramaty - Z mojej rodziny nikt nie witał bolszewików, nikt nie traktował tego pamiętnego września jak wyzwolenia – opowiada Niparko. – Zaczęto przekonywać wszystkich, że są obywatelami sowieckiego związku. Ojciec trafił do armii, dostał się do niemieckiej niewoli. I później zawsze podkreślał, że największym błędem Hitlera było, że tych jeńców nie traktował po ludzku.
Rodzina pana Tadeusza trafiła na Syberię. Skąd później cudem i w ostatniej chwili zdołała wyrwać się do Polski. Przed repatriacją, która tak naprawdę była wysiedleniem, w 1945 roku, kryterium nie była ani narodowość, ani język, ale właśnie wyznanie. „Tutejsi” zdawali sobie sprawę, co oznacza sowiecka władza, stąd nawet prawosławni sąsiedzi zabiegali o świadectwa, że są „rzymskimi”, chcieli do Polski. Ale to już całkiem inna historia…