Polacy podzieleni jak nigdy, czyli święta w cieniu politycznego sporu [OPINIE]
Politycy opozycji blokują sejmową mównicę, partia rządząca przegłosowuje budżet poza salą obrad. Na ulice wychodzą zarówno przeciwnicy, jak i zwolennicy PiS. Takiego kryzysu politycznego nie było w kraju od lat. Czy da się go załagodzić przy świątecznym stole?
Tu nie ma już podziału na lewicę i prawicę, wyborców Platformy i PiS-u, czy zwolenników systemu prezydenckiego i parlamentarnego. Są komuniści, złodzieje, ubecy, Piotrowicze, Misiewicze, tchórze i hitlerowcy. Albo jesteś tu, gdzie prawdziwa Polska, albo tam, gdzie stało ZOMO. Albo popierasz działania rządzących, albo przeciwko nim protestujesz. Rów dzielący Polaków chyba jeszcze nigdy nie był tak głęboki. Z pewnością da o sobie znać przy wigilijnym stole. Bo obie strony po prostu się nienawidzą.
Pytanie: Czy któraś z nich jeszcze pamięta, od czego to wszystko się zaczęło? Chodziło o wolność mediów, prawo o zgromadzeniach, całkowity zakaz aborcji, krytykę Komisji Weneckiej, czy może wybór sędziów Trybunału Konstytucyjnego? Jeśli ktoś sądzi, że obecny sejmowy pat jest spowodowany wykluczeniem posła PO Michała Szczerby z obrad albo planowanymi nowymi zasadami pracy dziennikarzy w Sejmie, żyje w błędzie. Te wydarzenia stały się tylko pretekstem opozycji do wywołania protestów społecznych. Zarówno one, jak i reakcja marszałka Sejmu i późniejsze, chaotyczne głosowania w Sali Kolumnowej pokazują, że coś pękło. Miarka się przebrała. Obie strony wybuchły. Ale to wcale nie oznacza, że po burzy wyjdzie słońce i któraś odpuści. Obie zabarykadowały się na swoich pozycjach. W przypadku opozycji nawet dosłownie - w sali plenarnej Sejmu. A w przypadku rządzących - na stanowisku, że zamieszaniu całkowicie winni są adwersarze.
Dokładnie takie same postawy przyjmują obywatele. I prześcigają się w kolejnych manifestacjach, rywalizując o to, kto częściej i liczniej wychodzi na ulice. Na prawdziwych Polaków i ZOMO dzielą się jednak już nie tylko protestujący, ale i najbliższe osoby w rodzinie, małżeństwa, młodsze i starsze pokolenia, czy przyjaciele. Tymczasem już jutro przyjdzie nam usiąść przy jednym, świątecznym stole. Trudno łudzić się, że w tak napiętej sytuacji, ktoś nie będzie próbował przemycić politycznego tematu. Ba! Sama dyskusja o wyższości karpia nad inną rybą, barszczu nad grzybową albo jednego kanału telewizyjnego nad drugim może przerodzić się w polityczną kłótnię. Czy da się tego uniknąć? Czy będziemy potrafili odłożyć na bok kontrowersyjne tematy? Czy podejmiemy próbę zasypania dzielącego nas, głębokiego rowu? Czy sami politycy zaskoczą nas, dając dobry przykład?
O możliwości pojednania pytamy osoby, które zajmują się tym zawodowo - Annę Warlich, mediatora w sprawach cywilnych i gospodarczych, która podpowiada, że czasem warto zrobić krok wstecz, Dariusza Lorantego, znanego negocjatora policyjnego, który uważa, że politycy i tak są zdani na siebie, a w domu trzeba znajdować wspólne pozytywy oraz ks. Radosława Rakowskiego, który bywa krytykowany za swoje akcje społeczne z różnych stron, ale zawsze szuka dialogu.
Ks. Radosław Rakowski: Mam wyrzuty sumienia, gdy nie reaguję na kłótnie
Ksiądz jest niepokornym duchownym i chyba lubi się narażać różnym grupom społecznym. Raz organizuje akcję sadzenia dębów upamiętniających Żołnierzy Wyklętych, co oburza środowiska lewicowe, innym razem zbiera pieniądze na uchodźców z Syrii, co z kolei działa na nerwy narodowcom.
Ks. Radosław Rakowski*: Cały czas szukam dialogu, zależy mi bowiem na wszystkich ludziach. Stosuję zasadę, że nigdy nikogo nie spisywałem i spisuję na straty, ale też nikogo nie hołubię, nie uznaję żadnej grupy za najważniejszą. Każdy jest dla mnie prawdziwą pasją, fascynuje mnie, nawet jeśli jest niewierzący. Jeśli interesuje go muzyka, malarstwo, architektura, historia, chcę go słuchać, poznać historię jego życia. Jednocześnie uważam, że muszę robić to, co do mnie należy, a nie to, co innym wydaje się, że powinienem robić. Jeżeli uznaję, że coś jest prawdą wynikającą z Ewangelii, to nie przejmuję się faktem, że mogę się komuś narazić. Nie robię nikomu na złość, nie byłem i nie jestem marionetką żadnej z grup społecznych, interesuje mnie tylko Prawda.
Więc jak ksiądz radził sobie z falą krytyki i hejtu? To trudne?
Ks. Radosław Rakowski:Ani trochę (śmiech). Nie ma we mnie złości, chęci dogryzienia komukolwiek, udowodnienia za wszelką cenę, że mam rację. Chcę jedynie, by każdy zaakceptował mnie, tak jak ja akceptuję każdego, niezależnie od tego, czy jest anarchistą, czy narodowcem, pod warunkiem, że nie krzywdzi nikogo. Ja natomiast jestem księdzem i staram się wsłuchiwać w ich głos, poznawać, dlaczego mają takie, a nie inne poglądy, chciałbym, by i oni poznali moją argumentację i dlaczego zostałem duchownym. Zawsze jednak powtarzam, że do mojego mistrza, Jezusa Chrystusa, wiele mi brakuje, gdyż on umarł na krzyżu, a mnie co najwyżej skrytykowano lub obrażono.
Ksiądz ich słucha, ale czy ludzie podzieleni dziś tak przez politykę są jeszcze w stanie słuchać siebie nawzajem?
Ks. Radosław Rakowski: Czasami odnoszę wrażenie, że nie. Wierzę jednak, że Chrystus jest dawcą pokoju, a Kościół jego nośnikiem. Przynajmniej dla tych, którzy się nawrócą, może to być zaczątek nowego życia, rezygnacji z obrzucania się błotem. Mój szef, ksiądz arcybiskup Stanisław Gądecki, zawsze powtarza, że pokój jest owocem sprawiedliwości i miłości.
A co z niewierzącymi? Czy oni też mogą liczyć na księży?
Ks. Radosław Rakowski: Tu Kościół może być platformą do pojednania. To nasze podstawowe zadanie.
Jeśli słyszę gdzieś kłótnię, zawsze mam wyrzuty sumienia, że nie zrobiłem dostatecznie dużo, by pogodzić zwaśnione strony.
W księdza parafii, rodzinie, także dochodzi do politycznych sporów podczas spotkań?
Ks. Radosław Rakowski: Oczywiście, ale każdy ma prawo do swojego światopoglądu, choć naprawdę nie warto się z tego powodu napinać. Dlatego staram się zawsze podkreślać, że dla mnie najważniejszy jest fakt samego spotkania, rozmowy. Podczas jednego z ostatnich kazań powiedziałem, że ludzie zniechęcają się do siebie, ponieważ patrzą na świat globalnie. Wyrywają sobie włosy z głowy i kłócą się, bo np. Donald Trump wygrał wybory w USA. Tylko czy wybór Amerykanów ma jakiś wpływ na parafię na poznańskich Winiarach, na chorych, dzieci, które uczę? No nie ma. Świat nie zmienia się od góry, a od dołu. Jeśli w naszej parafii, na osiedlu, będziemy żyli w pokoju, to te kręgi będą się rozszerzać. Może dojdą kiedyś także do polityków.
Także do polityków swoje słowa skierował ks. abp Marek Jędraszewski, który stwierdził, iż istnieje konieczność zawarcia mądrego kompromisu. Jak go jednak osiągnąć przy wigilijnym stole, jeśli ciotka Stasia nazywa wujka Marka, zwolennika PO, „komunistą”, a on ciotkę - „moherem”?
Ks. Radosław Rakowski: My we wspólnocie też się czasem tak nazywamy, ale nie dopuszczamy myśli, że moglibyśmy się rozstać, mimo różnic ideologicznych. Możemy być i przecież jesteśmy całkowicie odmiennymi ludźmi, ale Chrystus nas łączy, a Bóg jest miłością. Nawet jeśli w przypływie chwilowej złości zdarzy się komuś nazwać inną osobę „moherem” albo „komunistą”, to nie musi to prowadzić do trwałej eskalacji konfliktu między parafianami i, szerzej, Polakami. Warto jednak ważyć słowa, bo te potrafią trwale ranić, a rów między dwiema zwaśnionymi grupami będzie się pogłębiał.
*Ks. Radosław Rakowski Duchowny jest wikariuszem parafii pw. Św. Stanisława Kostki w Poznaniu, duszpasterzem akademickim i katechetą. Jest organizatorem wielu akcji społecznych.
Dariusz Loranty: Uliczne manifestacje coraz bardziej polaryzują postawy
Czy obecny spór sejmowy można nazwać już kryzysem?
Dariusz Loranty*: Nie mamy do czynienia ze stanem wyjątkowym czy kryzysem konstytucyjnym, który blokowałby pracę organów państwa. Niewątpliwie jednak występuje duży kryzys polityczny, bo opozycja zastosowała maksymalne sposoby utrudnienia sprawowania przez PiS władzy. Konstruktywna opozycja powinna popierać działania zgodne z jej ideologią. A obecna zawsze, niezależnie w jakiej sprawie, głosuje przeciwko władzy, często przecząc swoim poglądom. Dodatkowo jeszcze blokuje mównicę, a przede wszystkim - nawołuje do wyjścia na ulice. Wywołuje przez to konflikt, który przekracza zasady sporu demokratycznego. Niestety, każde wyciągnięcie ludzi na ulice pogłębia różnice pomiędzy nimi, polaryzuje postawy w domach, podczas spotkań rodzinnych i towarzyskich.
A za chwilę święta. Co zrobić, żeby załagodzić spory w domach, ale także wśród polityków?
Dariusz Loranty: W domach najlepiej zastosować zasadę lansowaną przez Jerzego Śliwę w kampanii „Pogódźmy się na święta”.
Chodzi o to, żeby odłożyć na bok sporne tematy i znaleźć wspólne, bezkonfliktowe, pozytywne sprawy.
Z kolei wśród polityków potrzebne są negocjacje lub mediacje. Te pierwsze to proces pomiędzy stronami, które muszą i chcą się porozumieć, bo są na siebie skazane. Dwie strony życia politycznego muszą ze sobą obcować, więc prędzej czy później muszą wyznaczyć negocjatorów i spróbować na jakimś poziomie się dogadać. Negocjatorem nie może być najważniejsza osoba w partii. Ta powinna stać za jego plecami i podejmować decyzje. Można także zdać się na pomoc mediatora, który będzie wskazywał pola do ustępstw. To musi być jednak osoba ciesząca się uznaniem wszystkim stron. W Polsce mieliśmy już do czynienia z konfliktami, w których mediatorem był prymas.
Prezydent Andrzej Duda to odpowiedni mediator?
Dariusz Loranty: Prezydent byłby najlepszym mediatorem w sporach politycznych, bo pełni najwyższą funkcję w państwie i ma najwyższy stopień legitymizacji władzy. Ale musiałby spełniać jeden dodatkowy warunek, którego brakuje wszystkim polskim głowom państwa od czasów Wałęsy. Otóż nie powinien mieć pochodzenia partyjnego. Nie ma dziś jednak lepszego mediatora niż prezydent. Przedstawiciel Kościoła by się nie sprawdził, bo niektóre środowiska polityczne by go nie uznały. Innych żyjących i niewywołujących kontrowersji autorytetów społecznych w Polsce nie ma.
Co strony konfliktu muszą zrobić, żeby chociaż zbliżyć się do porozumienia?
Dariusz Loranty: Przede wszystkim muszą wykazać rzeczywistą chęć. Niestety, polska, totalna opozycja jako warunek swoich ustępstw stawia całkowite ustępstwa drugiej strony. To nie ma nic wspólnego z mediacjami. Ich założeniem jest żądanie - każdej ze stron - stu procent, ale przy gotowości ustąpienia do 75 procent. Pomiędzy znajduje się obszar mediacyjny. W obecnym sporze politycznym chyba tylko PSL wykazuje taką gotowość.
Jarosław Kaczyński, prezes PiS, wygłaszając w środę - wraz z premier Beatą Szydło, marszałkami Sejmu i Senatu - oświadczenie, też stawiał warunki, a nawet straszył opozycję.
Dariusz Loranty: O ile to szczere, przyznał jednak, że na tych warunkach chce się porozumieć. Być może więc jest gotowy z czegoś się wycofać. Mogłaby o tym świadczyć zmiana podejścia do zasad pracy dziennikarzy w Sejmie. Natomiast opozycja - szczególnie Platforma i Nowoczesna - tylko się czegoś domaga, nie przedstawia warunków. To nazywa się dyktat negocjacyjny, a nie obszar mediacyjny.
Co powinien zrobić prezydent?
Dariusz Loranty: Powinien poznać stanowiska wszystkich stron i znaleźć wspólny obszar ustępstw. Moim zdaniem, żeby mogło się to powieść, musi odbyć się bez udziału mediów. Nie powinno być żadnych informacji przed i w trakcie rozmów. Tak jak w Niemczech podczas rozmów koalicyjnych. Politycy negoc-jując w sytuacji konfliktowej na forum, wysyłają bowiem komunikat do swojego najtwardszego elektoratu. Tylko na niego mogą wtedy na pewno liczyć. W świetle kamer nie skupiają się więc na przedmiocie roz-mów, ale na dotarciu do wyborców. Świetnym przykładem są negocjacje koalicji PO-PiS w 2005 roku. Szumne zapowiedzi rozpadły się w ciągu 40 minut nagrania kamer. Dlatego najlepiej robić to w zaciszu, jak najdalej od mediów, ale i partyjnych struktur. Im dalej, tym większe prawdopodobieństwo dogadania się. Proponowałbym Piotrków Trybunalski, gdzie swego czasu PiS chciało przenieść siedzibę Trybunału Konstytucyjnego.
Czy dogadanie się jest możliwe na dłużej?
Dariusz Loranty: Nigdy nie będzie i wręcz nie powinno być pełnej zgody pomiędzy partiami politycznymi. Wtedy zawsze wygrywałaby ta sama, silna partia będąca przy władzy. Bo jeśli nie ma wielkiej różnicy między partiami, po co zmieniać władzę, robić zamieszanie? Tutaj pojawia się dylemat ideowy PSL. To partia na wskroś tradycjonalistyczna, konserwatywna, a musi się różnić od konserwatywnego PiS. W kryzysie postanowiła więc chodzić na manifestacje z KOD i zbliżać się do liberałów. Ale traci przez to wyborców ideowych, którzy nic partii nie zawdzięczają. Także SLD postanowił w tym kryzysie się wyróżnić, ale zrobił to zdecydowanie lepiej, nie pojawiając się na żadnym proteście 13 grudnia, a biorąc udział tylko w rocznicowych obchodach. W kryzysie trzeba wybierać takie mądre rozwiązania.
*Dariusz Loranty - negocjator policyjny i wykładowca. Służbę w policji rozpoczął w 1992 r., pracował m.in. w warszawskim wydziale dochodzeniowo-śledczym, wydziale ds. terroru kryminalnego i zabójstw. Był dowódcą Zespołu Negocjatorów Policyjnych KSP. Odszedł ze służby w 2007 r. Dziś jest mediatorem oraz biegłym sądowym w sprawach terroru kryminalnego.
Anna Warlich: Skonfliktowane strony muszą znaleźć złoty most
Wiele wskazuje na to, że trwający w Polsce konflikt polityczny doszedł do momentu kulminacyjnego, w którym albo jest się za, albo przeciw rządzącym i żadna ze stron nie odpuści. Czy ten impas można jakoś przełamać?
Anna Warlich*: Typowe dla konfliktu jest to, że każda ze stron broni swojej postawy. Wszystko, co słyszy, albo jest dowodem na jej rację, albo na niesłuszność przeciwnika. Nie ma niczego pośredniego. Sprawiedliwość też zawsze jest po jej stronie. Takie zachowania, niestety, prowadzą do eskalacji konfliktu. A im dłużej trwa, tym trudniej go rozwiązać.
Rok, bo tyle upłynęło od zaprzysiężenia rządu, to długi czas?
Anna Warlich: Bardzo długi. Ale polityczne konflikty różnią się od prywatnych czy zawodowych, bo zawsze istnieje opozycja. Wszystko zależy od tego, jak ten konflikt przebiega, czy jest prowadzony w sposób kulturalny, czy raczej wygrywają emocje.
One zdają się dziś górować.
Anna Warlich: Dlatego bardzo trudno będzie rozwiązać spór.
Potrzeba mediatora - osoby trzeciej, bezstronnej. Jego zadaniem jest dojście - poprzez zadawanie pytań - do stwierdzenia, co jest dla stron najważniejsze. Każda z nich ma swoje postawy i żądania, ale one wcale nie są ostateczne. Tyle że w konflikcie trudno zdać sobie z tego sprawę.
Dlatego mediator szuka prawdziwych potrzeb każdej ze stron, by znalazły satysfakcjonujące je rozwiązanie. Bardzo często okazuje się, że jest ono na tyle zadowalające, iż wyjściowa postawa może zostać zmieniona. Dla przykładu: dwaj koledzy kłócą się o pieniądze. Jeden pożyczył drugiemu 10 tysięcy złotych na dwa miesiące, ale nie dostał zwrotu przez rok, więc uważa, że teraz należy mu się już 12 tysięcy. A drugi tłumaczy, że nie zamierzał tak długo zwlekać, ale noga mu się powinęła w biznesie. Obaj zapominają o wzajemnej przyjaźni, która tak naprawdę dalej jest dla nich ważna. Mają to sobie uświadomić właśnie dzięki mediacjom.
W polityce nie ma mowy o przyjaźni.
Anna Warlich: Można jednak poszukać wspólnego celu. Politycy zapewne wskazaliby dobro Polski i obywateli. Tylko że w konflikcie nie skupiają się na nim. Nikt też nie próbuje im uświadomić, że to sprawa nadrzędna. W mediacjach nazywa się to złotym mostem, czyli poszukaniem nici porozumienia między stronami.
Czy to znaczy, że strony muszą zrobić krok wstecz?
Anna Warlich: Tak, muszą znaleźć coś, co je łączy, nawet jeśli trochę inaczej to rozumieją. A później - zastanowić się, w jaki sposób budować to dobro.
Dziś mamy raczej do czynienia z wykorzystywaniem kolejnych wydarzeń do zaogniania konfliktu. Wykluczenie z obrad Sejmu posła Michała Szczerby oraz obrona pracujących w parlamencie dziennikarzy mogły być tylko pretekstem do wywołania sporu.
Anna Warlich: Każde nowe wydarzenie, słowo, ruch jest oceniane negatywnie, jedni szukają winy drugich i skupiają się wyłącznie na jej udowodnieniu. Zupełnie zapominają o początkowym celu. To normalne w konflikcie.
A skąd pewność, że kiedy już sobie przypomną, bieżące sprawy nie wywołają kolejnych sporów?
Anna Warlich: Wszystko zależy od nastawienia. Strony muszą naprawdę chcieć rozwiązać konflikt. Sposobem dochodzenia do porozumienia kieruje już mediator. Bo skłóceni od lat ludzie zwykle zatracają się w analizie przeszłych, wzajemnych zachowań. To błąd. W mediacjach chodzi o teraźniejszość i przyszłość. Trzeba zamknąć stary rozdział i zastanowić się nad budowaniem na nowo relacji. Święta są idealnym momentem na danie sobie drugiej szansy. Nawet w polityce, w której nie ma miejsca na wzajemne uwielbienie. Ale budowa kulturalnych relacji i szacunku na pewno jest konieczna, jeśli w przyszłości ma dojść do wspólnej pracy dla kraju. A jeśli politycy nie będą dawać powodów do walki i wychodzenia na ulice, uspokoi się też społeczeństwo. Krytyka i narzekanie zapewne pozostaną, ale nie będzie tak wysokiej eskalacji konfliktu, jak teraz.
*Anna Warlich to mediator, psycholog biznesu, prezes poznańskiego oddziału Polskiego Centrum Mediacji. Była mediatorem w ogólnopolskim projekcie budowania dialogu społecznego dotyczącym wydobycia gazu łupkowego. Specjalizuje się w mediacjach cywilnych - gospodarczych i pracowniczych. Prowadzi zajęcia z mediacji i komunikacji firm na poznańskich uczelniach.