Pokochała Białystok. Chociaż to trudna miłość
Do Białegostoku przyjechała za pracą. Z Łodzi. I od razu zakochała się w starych, drewnianych domach, cerkwiach, lasach... Katarzyna Sztop-Rutkowska mieszka tu już 16 lat.
Białostoczanka z Łodzi. Albo odwrotnie: łodzianka z Białegostoku. Tak przedstawia się Katarzyna Sztop-Rutkowska, socjolożka otwarta na innych, chętnie działająca społecznie. I dodaje, że jest takim dzieckiem pogranicza. Bo jej ojciec jest repatriantem. Urodził się w wiosce pod Grodnem. Do tej pory nie chce córce opowiedzieć o tamtych ciężkich, traumatycznych wręcz dla niego, latach. Mama jest z Warszawy. - Rodzice więc byli z różnych kultur, środowisk - podkreśla.
A ona? Rodowita łodzianka. Mieszkałam na takim zwykłym, łódzkim blokowisku. - Bardzo znanym ze swoich antysemickich graffiti - wspomina. I podkreśla, że słowa: „Ty Żydzie” były największą obelgą dla wielu łodzian.
- A przecież Łódź jest miastem jeszcze może nawet bardziej wielokulturowym niż Białystok - dywaguje. - Tworzyli ją Żydzi, Niemcy, Rosjanie i oczywiście Polacy. I do tego oczywiście był bardzo silny ruch socjalistyczny i komunistyczny. Bo Łódź to przecież miasto robotnicze.
W Łodzi studiowała socjologię. Magisterkę napisała o Żydach - tych, którzy w Łodzi zostali. - I odkryłam swoją Amerykę. Bo byłam taką łodzianką, która nie znała swojej regionalnej historii. Tak jak zresztą dziś wielu białostoczan.
Nie za mężem, a za pracą
Do Białegostoku przyjechała rok po skończeniu studiów. - I wcale nie za mężem, jak wszyscy myślą - śmieje się. - Za pracą.
Bo bardzo chciała uczyć, a w Łodzi pracowała tylko naukowo. Promotor z uczelni podpowiedział jej, że w Białymstoku otwiera się instytut socjologii. - Jadę! - postanowiła. Choć nigdy wcześniej w Białymstoku nie była.
Rozmowa kwalifikacyjna miała się odbyć w budynku uniwersytetu przy ul. Skłodowskiej. Za nic nie mogła go znaleźć. Zapytała o drogę starszą panią. A ta, zanim ją wskazała, wypytała o wszystko: skąd przyjechała, po co, jak minęła droga, a nawet jakiego jest stanu cywilnego. A pani Katarzyna... na każde pytanie odpowiedziała. Bo nie dość, że jest otwarta na ludzi, to tamta białostoczanka mówiła z tak pięknym, podlaskim zaśpiewem, że nie sposób jej było odmówić. - Złamała tę niepisaną zasadę anonimowości w wielkim mieście - śmieje się.
Kiedy się okazało, że panią Katarzynę przyjęto w Białymstoku do pracy, jej rodzice się załamali. - Po co ty jedziesz na ten wschód? - pytali. A że wiedzą, że jak coś postanowi, to nie ma od tego odwrotu, mama w końcu poszła i kupiła jej kożuch. - Wzięłam - śmieje się dziś łodzianka. - Bo to był grudzień. I dużo śniegu. Przydał się - zapewnia. Przyznaje, że Białystok ją zaskoczył. Myślała: takie miasto - niemiasto. Bez centrum. - Ja się ciągle tu gubiłam. Aż studenci się ze mnie śmiali.
Jednak stolica Podlasia zaskoczyła ją również w sensie społecznym - ta mentalność... Opowiada o swojej pierwszej wigilii na uczelni. Spotkanie, dużo ludzi, rozmawiają, śpiewają kolędy... - A ja, nieświadoma zupełnie żadnych powiązań w regionie, zaproponowałam, żebyśmy zaśpiewali kolędę prawosławną, taką stąd. I ta cisza, która wtedy zaległa... Pamiętam ją do dziś - wspomina. W końcu ktoś się odezwał: Nie mamy takich!
Absolwentka programu Polsko Amerykańskiej Fundacji Wolności „Szkoła Liderów”, koordynatorka Techklubu Białystok. Członek Zespołu Redakcyjnego czasopisma „Pogranicze. Studia Społeczne”.
- Dla mnie to było szokujące. Bo mówimy tu o wielobarwności, wielokulturowości. Wtedy poczułam, że w tym mieście jest jakaś tajemnica... - przyznaje. A dziś? Sama już nauczyła się kilku prawosławnych kolęd. Okazało się, że są, jak najbardziej!
Najpierw był szok za szokiem
Wtedy też szybko zaczęła poznawać miasto. I okolice. I zakochała się w tych starych, drewnianych domach, cerkwiach, lasach, widokach... - Białystok to też miasto fascynujące pod względem społecznym. Dla mnie, jako socjologa, to wielka gratka - podkreśla. Cały czas też odkrywa tę naszą wielokulturowość. Odkrywa, bo choć od przyjazdu minęło już 16 lat, to przecież za mało, by wszystko dokładnie poznać. Tym bardziej, że naprawdę wiele tu się dzieje. I działo. Choć nie o wszystkim chcemy pamiętać. - Ja wcale nie miałam pisać doktoratu o Żydach białostockich. Ale zaczęłam się tym interesować. I było to dla mnie szokiem. Bo nie widać było w mieście tej historii - mówi. Opowiada, jak pierwszy raz pojechała na Bagnówkę, na żydowski cmentarz. I znów przeżyła szok. - Był absolutnie zarośnięty. I ta wielka dziura w murze, gdzie lądowały śmieci z cmentarza katolickiego. Doznałam szoku. Bo nagle okazuje się, że Białystok i Łódź to miasta bardzo podobne pod względem historii.
Wtedy razem z doktorem Henrykiem Kliszko założyła koło naukowe socjologów i ze studentami sprzątali ten żydowski cmentarz. Spisywali nazwiska z nagrobków, by pomóc Amerykanom w tworzeniu wirtualnej bazy danych - pomocnej dla osób szukających swoich przodków. No i organizowali spotkania, wykłady. - Pamiętam, jak do Famy zaprosiliśmy Kostka Geberta. Denerwowałam się: kto przyjdzie na spotkanie o tej tematyce? A Fama trzeszczała w szwach. Z 200 osób zaangażowało się w dyskusję - opowiada. Wtedy zresztą coraz więcej ludzi zaczęło się interesować tematami żydowskimi. Wypłynęła sprawa Jedwabnego. Mnóstwo kontrowersji, mnóstwo emocji.
- A ja wiedziałam o tę tej książce Grossa jeszcze przed wydaniem. Czytałam i z tego wszystkiego chorowałam. Bardzo mnie poruszyła. To był szok, otwarcie nieznanego elementu historii.
Później z tymi spotkaniami i wykładami z przestrzeni miejskiej przenieśli się na uczelnię. Bo studentom zaczęto grozić.
- Bałam się o nich - przyznaje Katarzyna Sztop-Rutkowska. Te spotkania na uczelni organizowane były już z mniejszym rozmachem. Ale jak dziś spotyka ich uczestników, to dalej twierdzą, że miały na nich wielki wpływ, na ich sposób patrzenia na miasto. Z wieloma z nich współpracuje do dziś.
Bo - przynajmniej na razie - z Białegostoku wyjeżdżać nie planuje.
- Wciągnęło mnie to miasto - mówi. Przyznaje, że o białostoczanach już od dawna mówi: my. Choć nadal nie wszystko rozumie.
- Białystok jest dla mnie takim plemiennym miastem. Mieszka tu ich kilka: jest plemię związane z lewicowym sposobem myślenia, jest i środowisko związane z prawicą, z Jagiellonią, dla którego drużyna jest najważniejsza. I jest takie związane z Cerkwią. I z Kościołem katolickim. I to plemiona, które ze sobą żyją, ale jednak bardziej obok siebie niż razem - mówi o swoich spostrzeżeniach. Ma ich oczywiście więcej: - Jesteśmy tacy strasznie zakompleksieni, że jesteśmy obciachowi, wiejscy. Że u nas to tylko disco polo, Zenek Martyniuk i „U pana Boga za piecem”. A moim zdaniem to jest zupełnie niepotrzebne. Bo wszyscy, którzy tutaj przyjeżdżają z Polski czy ze świata - są absolutnie zafascynowani. Właśnie tą bliskością. Właśnie tymi tradycjami...
Białostoczanie - według niej - niepotrzebnie dążą do wielkomiejskości. - Dużo osób chciałoby, żeby tu było nowocześnie, tak po warszawsku. Jest taki kompleks metropolii. I Białystok się trochę z nim boryka. Te szerokie ulice, wysokie budynki zamiast tych chałupek drewnianych albo zbudowanych z cegieł przedwojennych. My chcemy być tym miastem przez wielkie M. A po co? To jest miejsce zbyt fascynujące.