Podwyżki cen prądu - czego uczą nas Gomułka i Jaroszewicz?
Autoryzowane przez państwo podwyżki to zawsze ryzykowne przedsięwzięcie. Dowodem ostatnie protesty we Francji, gdzie prezydent wycofał się z opłaty paliwowej pod groźbą utraty urzędu.
Nic dziwnego, że PiS kombinuje jak koń pod górę, żeby katastrofą polityczną nie skończyły się podwyżki cen prądu. Warto poświęcić kondycję firm energetycznych i wpływów do budżetu, jeśli stawką jest wygranie wyborów parlamentarnych w przyszłym roku.
Serial trwa z zapowiadaniem i odwoływaniem podwyżek trwa i nikt już z tego nic nie rozumie. Sami rząd chyba też nie. Rekompensaty? Nie, lepsza obniżka akcyzy. A może jednak nie?
Te nerwowe ruchy nie biorą się jednak znikąd. Rząd PiS przyzwyczaił społeczeństwo, że trzeba mu wynagrodzić chude lata rządów liberałów. 500 plus, mieszkanie plus – wystarczy nie kraść. Ale skoro wystarczy nie kraść, to po co podnosić ceny prądu? Ekonomię jednak trudno oszukać. Koncerny energetyczne obciążone nierentownymi kopalniami, stojące przed koniecznością modernizacji sieci przesyłowych i bloków energetycznych, nie mówiąc już o odległych planach elektrowni jądrowej, skądś na to wszystko muszą wziąć pieniądze. No i jeszcze znaleźć parę milionów na Polską Fundację Narodową, żeby broniła dobrego imienia Polski w świecie i wszechświecie.
Historia uczy, że podwyżki wprowadzone w złym momencie, źle się kończą, bez względu na wszystko. Podwyżka cen żywności w grudniu 1970 wyciągnęła ludzi na ulice. Za nic mieli sukces Gomułki z 7 grudnia 1970, kiedy Republika Federalna Niemiec uznała granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej. W czerwcu 1976 była powtórka z podwyżek cen żywności, choć już nie tak krwawa. I odwołanie podwyżek.
Trudno porównywać rok 1970, 1976 i 2018, ale ludzie bywają nieprzewidywalni. Kto wie co zrobiliby wraz z otrzymaniem nowych rachunków za prąd, jak nie od razu, to przy wyborczych urnach?