Czatownia na „misie” w Finlandii. - Kładę się spać, bo już ciemno i słyszę, jak za ścianą niedźwiedź niemalże ociera się o budę. Chrapie, charczy, warczy. Wrażenie takie, jakby za chwilę miał wsadzić łapę i wyciągnąć mnie jak ślimaka. Niesamowite przeżycie - opowiada Paweł Ziaja z Chmielnika, fotograf z zamiłowania.
To chyba miłość do przyrody spowodowała, że zainteresowałem się fotografią - mówi 52-latek, który na co dzień prowadzi zakład organmistrzowski, czyli buduje i naprawia instrumenty organowe. - Od czego się to zaczęło? Kilkanaście lat temu udało mi się wygrać konkurs biblioteki gminnej. Tematem była nasza mała ojczyzna widziana szkiełkiem i okiem, ale również i sercem. Uchwyciłem wczesny ranek, piękne chmury i wschód słońca. Malowniczy obraz.
Początkowo robił zdjęcia roślin, ptaków, owadów. Fotografowania uczył się sam. Czytał poradniki, brał udział w warsztatach. Po „drobnicy” przyszła ochota na tzw. grubego zwierza.
Polowanie w czatowni
- Wybrałem się do Finlandii na taką stricte fotograficzną wyprawę - opowiada. - Urokliwe miejsce, tajga, jeziorka, porosty, jakich u nas nie ma. Sceneria bajkowa. Wrzesień, przepiękne kolory. Światło, które jest tak ważne w fotografii. Złote godziny trwające i trwające, bo to było prawie pod kręgiem polarnym. Pierwsze spotkanie z potężnym zwierzęciem - niedźwiedziem brunatnym.
Zdjęcia robił z tzw. czatowni.
- Wygląda ona jak pudełko wykonane z jakiejś płyty paździerzowej, w którym są powycinane otwory na obiektywy i na podgląd, co się dzieje - opisuje pasjonat z Chmielnika. - Wewnątrz mieszczą się maksymalnie dwie osoby, natomiast ja byłem sam. Głowa chodziła mi przez dwie godziny w jedną i drugą stronę. Zaczynałem się nudzić, bo niedźwiedź nie przychodził, a było piękne światło.
W pewnym momencie odwraca głowę, a olbrzym stoi na wprost i świdruje oczami.
- Był bezszelestny. Kolos. Miejscowi przezywali go Yogi, ponieważ pozostałe niedźwiedzie się go bały - mówi, tłumacząc jeszcze na czym polega fotografowanie z czatowni. - W pobliżu wykładane są wabiki dla zwierzyny, np. jakieś mięsko, przysmak ukryty pod pniakiem. Niedźwiedź przychodzi, zjada smaczny kąsek i ucieka. Rzadko zatrzymuje się na dłużej, chyba, że go coś zainteresuje. Z reguły więc wszystko dzieje się błyskawicznie. Na zdjęcie mamy może minutę, dwie.
Przyznaje, że kiedy się patrzy na zwierzaka przez obiektyw, wydaje się on niemalże na wyciągnięcie ręki. - Jadąc tam nie wiedziałem jak blisko może podejść, a było to 3 - 4 m. Trochę strachu się najadłem, kiedy zauważyłem, że zwierzę się odwraca i biegnie w moją stronę. Oczywiście niedźwiedź nie miał na mnie najmniejszej ochoty, tylko na mięsko ukryte w pobliżu, choć wrażenie było inne - śmieje się.
Drapieżniki wyczuwają ludzi w tych budkach - kryjówkach?
- Ależ oczywiście! Mają świetny węch. Są już jednak przyzwyczajone. Słyszą strzelającą migawkę, ale wiedzą, że nic im nie grozi.
W czatowniach fotografowie instalowali się ok. godz. 15 - 16.
- Dokąd było światło, można było fotografować, a potem trzeba było przespać całą noc w śpiworze w tym ascetycznym pomieszczeniu o wymiarach metr na dwa. Ranne światło pojawiało się ok. godz. 4 - 5. Znowu idealny czas na zdjęcia.
Pamięta, jak w nocy zaszył się w śpiworze i nagle słyszy tuż za ścianą niedźwiedzia. - Miś chrapie, charczy, warczy. Wrażenie takie, że za chwilę wsadzi tu łapę i wyciągnie mnie jak ślimaka. Niemożliwe przeżycie. Polecam każdemu - żartuje.
Wrócił jednak zachwycony kontaktem z dziką naturą, krajobrazami, zwierzętami. Potem zaczęły się inne podróże, np. na Mazury, gdzie uwiecznił rybołowa porywającego ryby z wody, czy nad Biebrzę, by fotografować ptactwo. Na Mazurach ktoś go zapytał, po co jechał na niedźwiedzie aż do Finlandii, a nie w Bieszczady. Od tego czasu zaczęła się jego przygoda z naszymi dzikimi górami, gdzie również są czatownie. Nie pcha się tam, gdzie to zabronione, w pogodni za jak najbardziej oryginalnym zdjęciem.
- Po pierwsze, jest to bardzo niebezpieczne, a poza tym płoszenie dzikich zwierząt w matecznikach uważam za nieetyczne.
Dojrzewają pierwsze misie...
Wilki, niedźwiedzie, orły przednie i krzykliwe, jelenie, sarny, żubry. Natura dostarcza sporo tematów. - Świty w Bieszczadach są przepiękne. I zaskakujące. Budzę się np. o 3 rano na polanie i nie dowierzam oczom, skąd wzięły się w oddali jakieś krzaki. Przecież ich tu nie było. Biorę lornetkę, patrzę, a to poroża jeleni wystające z trawy. Kadry jak z filmu przyrodniczego najwyższej klasy. Ciekawe sytuacje zdjęciowe zazwyczaj zdarzają się na granicy nocy i dnia.
Na profilu facebookowym zachwyca wiele jego zdjęć, m.in. niedźwiedzia złapanego obiektywem w koronie wysokiego drzewa, które autor podpisał humorystycznie „dojrzewają pierwsze misie”, a ktoś żartobliwie skomentował „ale już jest brązowy, to niedługo spadnie”.
- To także zdjęcie zrobione w Bieszczadach. Mały miś, może 1,5-latek, został przegoniony przez dorosłego i ratował się ucieczką na sosnę. Miała prawie 25 metrów, a na czubku był w kilka sekund. Byłem pod ogromnym wrażeniem. To niesamowite, jak niedźwiedzie potrafią się wspinać.
Afryka dzika
Marzeniem fotografa przyrodniczego jest Afryka i wielka piątka: lew, słoń afrykański, bawół afrykański, nosorożec czarny i lampart. - I ja śniłem o niej od dziecka, ale było to wówczas tak nierealne, jak lot w kosmos - śmieje się miłośnik gór, który z żoną przemierzył w zasadzie wszystkie dostępne turystycznie szlaki w Polsce i na Słowacji.
Kiedy w internecie natknął się na reklamę „I ty możesz zdobyć Kilimandżaro”, zakiełkował pomysł, by to zrealizować. Udało się. Wyjechał do Tanzanii, zdobył najwyższą górę Afryki, a przy okazji wziął udział w safari.
- Przy wejściu na Kilimandżaro spodziewałem się fajnych zdjęć, natomiast tłumy ludzi z całego świata skutecznie wystraszyły wszystko w okolicy. Drobne gryzonie, ptaki, małpki - to wszystko, co można było spotkać. Dźwigałem jednak aparat i zrobiłem trochę krajobrazów.
Po pierwszym wyjeździe wymyślił sobie, że zdobędzie koronę Afryki. Odwiedził już Ugandę, Czad, RPA, Zimbabwe, Botswanę, Suazi. - Zakochałem się absolutnie w tej części świata.
Były jakieś ekstremalne, niebezpieczne historie? Zastanawia się, bo safari w aucie z przewodnikami jest raczej bezpieczne, ale przypomina sobie taką sytuacje z parku w RPA podczas tropienia nosorożców. - Udało się nam wytropić rodzinę: parę z dzieckiem. Szliśmy dżunglą równolegle do nosorożców. Wtem zwierzęta się zatrzymały i mały zaczął ssać matkę. Robiliśmy zdjęcia. Nagle maluch zainteresował się nami. Przyszedł na odległość 30 - 40 cm. Przewodnik tylko nas złapał za ręce ostrzegając: absolutnie nie drgnijcie, bo gdy się spłoszy, dwa dorosłe staranują nas na miazgę. Tu wyszło doświadczenie tych ludzi i zdrowe myślenie w sytuacji zagrożenia.
Nosorożec zaczął mu wąchać buty, więc on delikatnie kopnął w piasek, mały pociągnął, kichnął, odwrócił się i uciekł.
Sytuacja była naprawdę mrożąca krew w żyłach, choć wtedy nie miał świadomości realnego zagrożenia. - Później zacząłem analizować. Wystarczyło, by mały kwiknął, że coś mu się nie podoba, a dorosłe by nas zaatakowały.
W Ugandzie też było niezwykle. - Wspinaliśmy się na 3000 metrów, by oglądać goryle górskie. Byliśmy od nich dosłownie kilka metrów, gdy rozległ się straszny wrzask. Myśleliśmy, że zaraz zaczną nas atakować albo się bić. Przewodnik zaczął uspokajać: Nie, nie. To tylko oznaka radości, nie bójcie się.
Robiąc zdjęcia, przy okazji odkrywa, zgłębia, poznaje tajemnice niezwykle fascynującego świata. Rozmawia z ludźmi, pyta o szczegóły. - Podglądanie goryli, tak podobnych do ludzi, było czymś wspaniałym. Miałem szczęście, bo ta grupa zwierząt może być obserwowana jedynie przez godzinę dziennie, a niełatwo je wytropić. Nam udało się dostrzec zwierzęta, kiedy posilały się w zagajniku. I kiedy dwa niespodziewanie wyskoczyły na nich z krzaków, jeden otarł się o ramię - mówi.
Fascynuje go świat zwierząt, ich zwyczaje, „układy”. - Widzę stado wilków na polanie. Wchodzi niedźwiedź. Wilki się zbierają, markują atak. Miś ucieka, ale po 5 minutach wpada z powrotem rycząc. Wtedy wilki uciekają. Za 10 minut wszyscy są już zgodni.
Śmieje się, że jeździł do Afryki fotografować zwierzęta, a zakochał się w tamtejszych ludziach. - Fantastyczni, egzotyczni, zupełnie inni. I wcale nie tak prosto zrobić im zdjęcia. Zazwyczaj sobie tego nie życzą. Trzeba się trochę pofatygować, uśmiechnąć, zagadać, nawiązać kontakt.
Interesuje go autentyczność, dzicz, nocowanie w dżungli, w namiotach, bliskość z naturą, a nie komercja. - My, biali, mając na sobie tylko aparat, buty, koszulę jesteśmy strasznymi bogaczami dla tych ludzi. To nieprawdopodobne, jacy oni są biedni. Na przykład w tej Ugandzie dzieci zmieniają ciuszki wtedy, kiedy te same z nich spadną. Są sytuacje, kiedy łzy same cisną się do oczu.
W Czadzie przemierzył 3,5 tys. km po piaskach Sahary. Gościł wśród walecznego ludu Tubu.
- Spotykaliśmy po drodze czołgi, niewypały i inne pozostałości jeszcze po najeździe Kaddafiego.
W pamięć wrył się mu taki moment. - Dostaliśmy lunch, skromne kanapeczki z cebulką, sałatką. Na deser ćwiartki melona. Skórki owocu wyrzucaliśmy w piasek. Kątem oka zobaczyłem, że podchodzi chłopiec, przygląda się, czy nikt go nie widzi i zabiera ogryzki pod suknię. Odechciało się nam jeść. Często rozdawaliśmy jedzenie, szczególnie dzieciom. Dziewczynka, którą poczęstowaliśmy ananasem, schowała ten kawałek do woreczka foliowego, żeby podzielić się z rodziną. Niewyobrażalnie wzruszająca historia.
Miejsca pilnie strzeżone
Kolejna pasja pana Pawła to zdjęcia Tatr robione z okolic Rzeszowa, m.in. ze wzgórza Św. Magdaleny, jakieś 5 km od jego domu. - Mamy na facebooku grupę „Dalekie obserwacje” i polujemy na Tatry z Rzeszowa, oddalone ok. 170 - 180 km. Góry widać tylko przy odpowiednich warunkach pogodowych. Na ujęcie z zachodem słońca nad Tatrami czasami trzeba czekać nawet 5 lat. Udało mi się to dwa razy.
Rok temu odwiedził Peru i Boliwię. W tym roku był na wojażach po parkach narodowych zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Jesienią planuje wyjazd na orły bieliki. Ma takie swoje miejsce między Poznaniem a Warszawą.
- Pewnie po drodze kilka razy odwiedzę Bieszczady. Jadąc do czatowni, doskonale zdaję sobie sprawę, że mogę nie przywieźć zdjęć. Tak się często zdarza. Do tej pory marzę o zimowym wilku bieszczadzkim.
Dopytują go ludzie, gdzie robi te przepiękne zdjęcia, jak żylety.
- Miejsca są pilnie strzeżone. To tak, jak z przepisem gospodyni na popisowe, fenomenalne ciasto, która nie chce dzielić się z innymi. Gdybyśmy to upublicznili, byłyby tam tłumy, a tego nie chcemy ze względu na zwierzęta. Staramy się ich nie płoszyć, nie drażnić. One mają się czuć dobrze, u siebie.
Pytany o sprzęt, przyznaje, że zainwestował dużo. Ma dwa aparaty. Jeden szybkostrzelny, drugi bardziej portretowy. Najważniejsze są obiektywy. Są to duże, ciężkie rzeczy. Canon czy Nikon? - Ktoś kiedyś powiedział, że nieważna jest firma. Najlepszy aparat to ten, który masz akurat przy sobie - mówi.
Ile dotychczas zrobił zdjęć, nie jest w stanie policzyć. Z wyprawy przywozi się 5 - 6 tysięcy, a wybiera się około 200. To hobby wymaga też kondycji. Chociażby po to, żeby przemierzać tysiące kilometrów, wspinać się, dźwigać. Dlatego biega, jeździ na rowerze. - Robię 200 pompek dziennie: po 100 rano i wieczorem. Tydzień temu byliśmy z żoną na Granatach. Polecam dla zdrowia każdemu.
Plany na przyszły rok zależne są od pracy. - Myślę, że po dwuletniej przerwie znów wrócę do Afryki. Już mnie tam ciągnie!