Trzech mężczyzn stało za podpaleniem w kamienicy przy ulicy Dietla 65 w centrum Krakowa. Janusz M. i Krzysztof M. są po wyroku, a Andrzej S. nie żyje. Nie wiadomo, kto był zleceniodawcą.
Płonący jak pochodnia człowiek to nie jest codzienny widok, nic więc dziwnego, że Artur K. zapamięta go do końca życia. 43-latek, z zawodu konserwator dzieł sztuki, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia był z wizytą u teściów w kamienicy przy ulicy Dietla. Nagle piętro wyżej huknęło jak z armaty. Artur K. wyjrzał wówczas na korytarz i zobaczył z tyłu mężczyznę, który biegł i cały płonął. Głowa, włosy, plecy - wszystko w płomieniach.
Zszokowany przypadkowy świadek skoczył do łazienki, żeby nabrać wody do garnka, ale gdy wyszedł na klatkę schodową, nikogo już nie było. Polał tylko palącą się poręcz balustrady. Znaleziony potem przed kamienicą tlący się but był kolejnym namacalnym dowodem, że płonący człowiek nie był żadną zjawą.
Huk, dym, ogień
Palącego się uciekiniera widział też inny lokator kamienicy - 22-letni Krzysztof K., serwisant sprzętu elektronicznego. Po głośnej detonacji z ciekawości wyjrzał przez balkon i z wysokościII piętra ujrzał postać, która przebiegała przez podwórko wewnątrz kamienicy. Biegła i płonęła. Świadek zaraz wykręcił numer alarmowy 112. Po chwili płomienie i kłęby dymu zaczęły się wydobywać z okien klatki schodowej i leniwie lizały ściany kamienicy.
Eksplozja wewnątrz budynku była na tyle silna, że lokatorowi z III piętra spadł obraz ze ściany. Właściciel dzieła, Leszek K., 52-letni pracownik portu lotniczego w Balicach, obejrzał malowidło, ale na szczęście nie uległo zniszczeniu. Po chwili usłyszał syreny i pojawili się strażacy. Lokatorów ewakuowano i ugaszono pożar w pomieszczeniach pod numerem 17 oraz w klatce schodowej.
Zjawili się także policjanci, którzy w pierwszej kolejności obejrzeli zapis monitoringu w kamienicy. Nagranie zarejestrowało palącego się mężczyznę i jego wspólnika. Co do tego, że mają coś wspólnego z podpaleniem, nie było żadnych wątpliwości.
Martwy w mieszkaniu
Poparzony nie zgłosił się po pomoc do żadnego szpitala. Następnego dnia już nie żył. Martwego w jego własnym mieszkaniu odnalazł brat, taksówkarz. Okazało się, że śmiertelne rany od ognia odniósł 47-letni Andrzej S., dekarz. Pozostało pytanie - kim był jego wspólnik.
Analiza bilingów telefonicznych doprowadziła śledczych do wniosku, że to 23-letni Krzysztof M., informatyk, karany już raz za zniszczenie mienia i poszukiwany listami gończymi przez kilka sądów.
Wspólnik się przyznaje
Ścigany Krzysztof M. wpadł po kilku dniach i od razu przyznał się do winy. Z jego relacji wynikało, że tydzień przedświętami Bożego Narodzenia w 2012 roku spotkał się z Januszem M., który namówił go i Andrzeja S. do remontu lokalu przyul. Dietla 65. Miało być malowanie, podwieszanie sufitu, cyklinowanie. Nie minęło kilka dni i Janusz M. złożył im drugie, nielegalne zlecenie, które dotyczyło upozorowania włamania do lokalu nr 17. Faktycznie mieli zniszczyć dokumenty, które tam się znajdują.
Krzysztof M. i Andrzej S. zgodzili się za 1000 zł.
Były święta, w kamienicy pusto. Wielu lokatorów wyjechało, więc podpalenie biura w budynku wydawało się prostą rzeczą. Tym bardziej, że Janusz M. miał klucze do lokalu i przygotował tam dla wspólników łomy i kanistry z benzyną.
Poinstruował, jak się mieli zachowywać w środku i gdzie znajdują się dokumenty do spalenia. Zgodnie z jego wytycznymi, mieli rozlać benzynę i podpalić wnętrze, aby wszystko doszczętnie zniszczyć.
Ważne dokumenty
Z późniejszych ustaleń śledztwa wynikało, że pod nr 17 w kamienicy interesy prowadził przedsiębiorca Piotr W. Miał kłopoty z prawem i proces przed krakowskim sądem za zagarniecie dużych sum na szkodę 119 osób. Ludzie zapłacili, ale nie popłynęli jachtami m.in. do Chorwacji i Grecji, co obiecywała oferta. Zniknęło 400 tys. złotych, które wpłacili za rejsy.
Czy to Piotr W. zlecił podpalenie firmy, żeby zatrzeć ślady przestępstwa? Tego nie udało się udowodnić. Wiadomo, jednak, że oskarżony Janusz M. był pracownikiem tartaku pod Krakowem, który należał do Piotra W.
Obaj zaprzeczali, by mieli coś wspólnego z podpaleniem. Proces Janusza M. skończył się w lipcu 2017 r. Został skazany na trzy lata więzienia. Nie przyznawał się do podłożenia ognia i nieudzielenia pomocy umierającemu Andrzejowi S.
Tylko Krzysztof M. dobrowolnie poddał się karze i już ma prawomocny wyrok dwóch i pół roku więzienia w zawieszeniu na pięć lat. Musi też zapłacić67 tys. zł za straty spowodowane pożarem.
Dzięki wyjaśnieniom tego mężczyzny udało się z grubsza ustalić przebieg tamtego tragicznego wieczoru.
Oskarżony opisał, jak z Andrzejem S. pojechali 26 grudnia 2012 r. pod wskazany adres. Zaparkowali nieco dalej, na ul. Berka Joselewicza. Jednym kluczem otworzyli drzwi do kamienicy, a drugim do lokalu nr 17.
Nie było potrzeby włączania światła. W środku było jasno, pomieszczenia przez okna oświetlały uliczne lampy. Czuć było woń benzyny z kanistrów, które stały w kącie, bo wcześniej przyniósł je Janusz M.
Alarm w pomieszczeniach firm tego dnia nie był aktywny, więc podpalacze bez obaw weszli do lokalu. Potem udało się ustalić, że ktoś dzień wcześniej o godzinie 22.12 wyłączył go i już nie uzbroił. Ktoś, kto znał hasło. Andrzej S. wyjął papiery z szaf i ułożył je na środku podłogi i na blatach kilku biurek. Rozlał benzynę i zaraz podpalił.
Nie zdążył uciec, kiedy nastąpił gwałtowny, niekontrolowany wybuch. W jednej chwili zapłonął jak pochodnia. Nie dał rady ugasić palącego się ubrania i rzucił się do ucieczki.
Siła eksplozji
Krzysztof M. czekał na wspólnika w klatce schodowej, ale eksplozja wywaliła drzwi z zawiasów i płomienie także jego dosięgły. Pobiegł na pomoc koledze, który głośno wołał ratunku. Przewrócił go na ziemię i ściągnął płonącą bluzę, podkoszulek i jednego buta. Obaj następnie uciekli z kamienicy i odjechali autem. Kamera monitoringu zarejestrowała, że wybiegali o godz. 17.48. W środku byli dokładnie kwadrans.
Biegły ds. pożarnictwa stwierdził, że doszło do silnego wybuchu przestrzennego oparów benzyny oraz do wytworzenia fali podmuchowej. Jego zdaniem, pożar zainicjowany został w każdym z trzech pomieszczeń lokalu nr 17. Straty w firmie oszacowano na 55 tys. zł, a w kamienicy na 12 tys.
Zdarzenie, jak stwierdził biegły, zagrażało przede wszystkim osobom znajdującym się wewnątrz lokalu. Niebezpieczeństwo dla mieszkańców budynku mogły stanowić dym i trujące gazy.
Biegły nie wykluczył, że ubranie Andrzeja S. nasiąkło oparami benzyny podczas jej rozlewania i dlatego w jednym momencie się zapaliło zaraz po wybuchu.
Śmierć od ognia
Podpalacze dotarli do mieszkania Andrzeja S. i stamtąd zadzwonili do Janusza M. Opowiedzieli mu co się stało i jakie mają obrażenia.
Poparzony bagatelizował swój stan, wahał się, czy jechać na pogotowie. Trząsł się z zimna i bólu. W łazience rozebrał się i wszedł pod prysznic, wspólnik pomagał mu i udzielał pomocy. Polewał chłodną wodą i sprawdzał w laptopie, w jak domowymi sposobami pomóc poparzonej osobie. W końcu przygotował kompres z jajek i obłożył nim Andrzeja S.
W mieszkaniu zjawił się też Janusz M. i wręczył podpalaczom 600 zł, alkohol i opakowanie środków przeciwbólowych. Zabrał nadpalone ubrania i zakazał kontaktu z pogotowiem i telefonów do siebie.
Ignorował fakt, że Andrzej S. czuł się coraz gorzej i dwa razy w jego obecności stracił przytomność. W końcu ranny postanowił jednak skorzystać z pomocy lekarzy. Janusz M. oponował, żeby tego nie robił. Przekonywał, że to oznacza kilkuletnią odsiadkę. Ciężko ranny Andrzej S. zmarł w swoim mieszkaniu.
Dokumenty w firmie Piotra W. faktycznie spłonęły, ale to nie uchroniło go przed wyrokiem za zagarnięcie pieniędzy klientów. Podczas procesu mężczyzna nie krył, że wcześniej groziły mu różne osoby i być może to one stoją za podłożeniem ognia w biurze. Sugerował, że spłonęło wtedy sporo jego gotówki.
Orzeczenie trzech i pół roku więzienia dla Piotra W. nie jest jeszcze prawomocne.