Po(d)gląd na świat. Żona dla Australijczyka
Ten film w latach 80. XX wieku był wielkim kinowym przebojem, nie tylko w Polsce (miał nominacje do Oscara). Dziś prawdopodobnie scenariusz nie zostałby nawet skierowany do produkcji.
Bo pochodzący z roku 1986 australijski film „Krokodyl Dundee” to historia potrójnie niepoprawna politycznie. Na szczęście poprawnościowa cenzura nie sięgnęła jeszcze do naszej telewizji i Polsat w ostatni weekend ten znakomity (rozrywkowy) film przypomniał. Oglądajcie, oglądajcie - chciałoby się zawołać, nawiązując do słynnego hasła Piotra Skrzyneckiego („Przybywajcie… Przybywajcie…” - do Piwnicy), bo za parę lat będziecie skazani tylko na „Brokeback Mountain”.
Tym, którzy nie widzieli, przypomnę. To opowieść o australijskim łowcy krokodyli, którego odwiedza amerykańska dziennikarka, chcąc napisać reportaż. Zauroczona, zaprasza Dundee’ego do Ameryki, a w końcu porzuca dlań narzeczonego.
Po pierwsze, „Krokodyl Dundee” to manifest nacjonalizmu. Już podczas pobytu w Ameryce Australijczyk, wychowany w buszu, okazuje się większym twardzielem niż wszyscy okrzyczani amerykańscy przestępcy. W zasadzie nic dziwnego, że Australia, należąca przecież do Zachodu, choć leżąca na krańcu świata (z Europy leci się tam 24 godziny) postanowiła wyprodukować taką rzecz „ku pokrzepieniu swych serc”.
„Krokodyl Dundee” to także hołd dla coraz chętniej potępianego w kulturze, zwłaszcza masowej, machizmu (od słowa: macho). Nie dość, że bohater potrafi gołymi rękami załatwić krokodyla, to jeszcze (co w tym filmie jest z dzisiejszego punktu widzenia najgorsze) - imponuje tym kobiecie. Ba, po zabójstwie gada dochodzi do wzmożenia emocjonalnego, potem do molestowania, i to obustronnego.
Film Petera Faimana (notabene oparty na pomyśle odtwórcy roli głównej Paula Hogana) to także dzieło seksistowskie, wykorzystujące schematyczny podział ról na kobiece i męskie, w dodatku poniżające kobiety i wręcz lansujące zachowania dyskryminacyjne. Nie dość, że bohaterka okazuje się słaba i wymaga męskiego wsparcia, nie dość, że jej wspomniany machizm imponuje, to jeszcze nie pada w tym filmie ani jedno słowo potępienia pod adresem Aborygenów, organizujących sobie jakieś ceremonie czy też rytuały, na które kobiety nie mają wstępu.
I co z takim filmem zrobić? No cóż, moim zdaniem, nic, tylko oglądać.