Po(d)gląd na świat. Felieton Włodzimierza Jurasza: Miziaj mnie, Kiler
Wreszcie, po kilku latach, udało mi się nadrobić zaległości, sprawiające, że czułem się jak kulturowy kaleka. Dzięki TVN obejrzałem w końcu legendarny film Sam Taylor-Johnson „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, nakręcony według powieści E.L. James, i czuję się ubogacony.
I powieść, i film (powstały oczywiście następne części) wchodziły na rynek w atmosferze sensacji, wręcz obyczajowego skandalu. Tym Czytelnikom, którzy nie zdążyli się jeszcze kulturowo ubogacić przypomnę, że to opowieść o sadomasochistycznym romansie czystej i niewinnej studentki ze zboczonym miliarderem - notabene nie wiem, czy można jeszcze używać tego określenia, może to nie zboczenie, a po prostu tzw. orientacja? Publika (zwłaszcza żeńska) waliła do księgarni i kin drzwiami i oknami, pojawiały się intelektualne interpretacje sugerujące, że większość (spora część) kobiet w głębi duszy marzy o takim właśnie związku. Może to interpretacja dla Pań obraźliwa, może nie… Ja tam się nie znam…
Gdy przeglądałem program zastanowiła mnie godzina emisji: 22.20 - czyli jeszcze przed 23, stanowiącą prawną granicę dla takich filmów. Sprawa szybko się wyjaśniła - „Grey” to taki trochę mocniejszy „harlekin” (słynna seria książkowych romansów miała taką wersję, utrzymaną w różowej czy wręcz czerwonej kolorystyce). Jednym słowem - nuda. Kompletny brak tzw. feelingu, wątła, wręcz prymitywna akcja, mierne aktorstwo. A podobne „momenty”, podawane bez żadnej sensacyjnej otoczki, można bez problemu obejrzeć w filmach (także polskich) emitowanych w tzw. prime time (oczywiście dopuszczam możliwość, że wersja telewizyjna, co się już zdarzało, została ocenzurowana). Innymi słowy: harlekinoidalna bajeczka dla (niegrzecznych) dziewczynek.
„Pięćdziesiąt twarzy Greya” okazało się więc typowym produktem marketingowym, zawdzięczającym sukces finansowy nie tyle swym walorom ((jakkolwiek by je rozumieć), ile odpowiedniej reklamie. Pod żadnym(!) względem niedorównującym choćby „Ostatniemu tangu w Paryżu” (1972) zmarłego niedawno mistrza Bernardo Bertolucciego.
A tym, których takie klimaty na serio rajcują polecam drugą część „Kilera” Juliusza Machulskiego, z wiekopomnym dialogiem Rysi Siarzewskiej i Siary: „Kto cię tak związał, lafiryndo? Ja sama, z nudów. Sama się związałaś, to sama się rozwiąż”…