Poznajcie strażaków, którzy narażając życie i zdrowie, jako pierwsi wbiegli do płonącej wieży katedralnej. Naprawdę bardzo... nie chcieli się z nami spotkać!
Po pierwsze: to nadzwyczajnie skromni ludzie.
Po drugie: są zdania, że w akcji, w której udział brało w sumie 300 strażaków z kilkunastu jednostek (i ponad 80 samochodów), nie można wyróżniać nikogo. Bo każdy był niezbędny. I ten, co wbiegał do wieży, i ten, co napełniał butle powietrzem, i ten, co obsługiwał sprzęt na ziemi, i ten, co gasił z wysięgnika, i ten co pompował do węży wodę z Warty. Każdy. Dosłownie.
No i po trzecie: za występ na zdjęciu w gazecie trzeba w jednostce... stawiać kolegom pączki. I nie ma absolutnie żadnego zmiłuj!
Jednak ostatecznie zgodzili się opowiedzieć, co zastali, gdy jako pierwsi wbiegali do płonącej wieży.
Biegli przed siebie z chuliganem
Starszy strażak Arkadiusz Turski ma 29 lat. W straży pracuje od trzech. Kawaler - ale z dziewczyną! Starszy sekcyjny Piotr Zaniewski ma lat 34. Gasi pożary od pięciu lat. Ma żonę Anię i córeczkę Polę.
Obaj pracują w jednostce nr 2 przy ul. Dąbrowskiego. Akurat mieli służbę na bulwarze, gdy w sobotę o 18.28 ogłoszono alarm. Popędzili prosto do katedry. Sekcyjny Jakub Korniejczuk (lat 27, w straży od czterech, ma dziewczynę) obstawiał wtedy z kolegami z jednostki nr 1 przy ul. Walczaka imprezę w amfiteatrze. Ich wozy bojowe były przy kościele pierwsze. Oni byli akurat w środku dobowej zmiany. Mijała im dziesiąta godzina pracy.
Błyskawicznie ruszyli do akcji. Rozwinęli węże, założyli aparaty powietrzne, a potem z noszakami (to jakby metalowa walizka do wnoszenia zwiniętego węża), chuliganem i masą innego sprzętu ruszyli przez boczne wejście do środka wieży. Mieli na sobie po kilkadziesiąt kilogramów. I zasuwali po stromych schodach wieży, na którą w krótkich spodenkach i bez pośpiechu ciężko wchodzić.
- Zaraz, zaraz. Biegliście z chuliganem?! - dziwię się.
- To jakby łom do torowania drogi. Do uderzania, przekręcania, przebijania, podważania - wyjaśniają.
Nazywa się z ang. hooligan. Więc po naszemu to po prostu chuligan.
Była kolejka do wejścia w górę
Poruszali się ostrożnie ku górze. Im wyżej, tym było gorzej: ciemniej, goręcej, ciężej.
- Strach? Stres? - pytam.
- Adrenalina była taka, że człowiek był nastawiony na działanie. Robiliśmy to, do czego zostaliśmy wyszkoleni - odpowiadają identycznie.
Doszli tak do kondygnacji z dzwonami. Tam już było piekło. Żywy ogień, kłęby dymu, ciasno, niebezpiecznie. Do tego spadały elementy płonących belek.
- Gasiliśmy dopóki było powietrze w butli. Około 20 minut. Potem zeszliśmy na dół i zmienili nas koledzy. A ich kolejni. I tak cały czas - mówią strażacy.
Akcja wchodzenia do wieży była perfekcyjnie zorganizowana. Przy katedrze było coś na kształt dwóch kolejek: czekających na wejście i odpoczywających po zejściu. Ich z kolei obsługiwali koledzy, którzy pomagali ściągać puste butle i nabijać je powietrzem dla kolejnych szykujących się do wejścia.
Tymczasem na górze była prawdziwa masakra. Temperatura dochodziła do 400 stopni. A woda, którą polewano wieżę od góry, po przejściu przez ogień zbliżała się do temperatury wrzątku. Do tego dym, niemal zerowa widoczność...
Na początku akcją kierował zastępca komendanta miejskiego bryg. Grzegorz Rojek, strażak z 24-letnim stażem (i przy okazji przypominam sobie: Strażak Roku „Gazety Lubuskiej” z 2008 r.). Mówi, że dobra organizacja akcji to skutek wielu ćwiczeń. - Dodatkowo dowódcy tych dwóch pierwszych wozów: Bogdan Grabowski i Artur Kuciński, znają wieżę doskonale. Perfekcyjnie rozprowadzili strażaków - chwali G. Rojek. Prosi cztery razy, by podkreślić, że ich czwórka to jedynie trybik w wielkiej akcji. - Tak samo ważny był ten w wieży, ten na drabinie, ten, co podawał wodę strażakom po zejściu z wieży, co pompował wodę z Warty, ten który pomagał ze sprzętem czy policjanci czy strażnicy, którzy zapewnili nam miejsce do pracy i wygradzali teren - wylicza Rojek.
Martwią się, ale rozumieją
Żona P. Zaniewskiego oraz dziewczyny A. Turskiego i J. Korniejczuka nie przespały tej nocy. Niemal do rana czekały na powrót swoich strażaków. Zamartwiały się. Oglądały relacje w mediach. - Telefon w kieszeni wibrował, ale nie pamiętam, kiedy dałem znać, że u mnie OK. Taka praca - mówi P. Zaniewski. Rano na ostatnich nogach wrócili do domów. Poopowiadali, jak było. Próbowali zmyć z siebie swąd spalenizny. Odpocząć.
- Dopiero wtedy do mnie dotarło, co tak naprawdę się stało. Że płonęła wieża katedry. W czasie akcji człowiek skupiał się na działaniu. Po wszystkim przyszedł czas na refleksje - dodaje A. Turski.
St. kpt. Krystian Kosela, doświadczony dowódca jednostki z Dąbrowskiego (też brał udział w gaszeniu wieży - i też był Strażakiem Roku - w 2009 r.), słucha naszej rozmowy i się uśmiecha. Potem tłumaczy, że z ciekawości sprawdził ostatnie ćwiczenia w katedralnej wieży. - Miały niemal identyczny przebieg jak nasza akcja. Dlatego zadziałał automatyzm. Każdy wiedział, co robić, do których hydrantów się podłączać. Szkolenie daje efekty - tłumaczy.
Bryg. Bartłomiej Mądry, rzecznik gorzowskich strażaków (nie uwierzycie - wygrał nasz plebiscyt w tym roku!) prosi, by podziękować wszystkim strażakom, którzy brali udział w zeszłotygodniowej akcji: - Każdy dał z siebie wszystko. A reakcje mieszkańców i ich wsparcie było wspaniałe. Cieszy też niesamowita pomoc ze strony jednostek z innych miast (w ramce piszemy o podziwianych w Gorzowie za swoją akcję zielonogórzanach - red). To dzięki tej jedności akcja poszła sprawnie, a zniszczenia są mniejsze, niż mogły być.
Pamiętajcie o pączkach!
Kończymy spotkanie. Strażacy powoli wracają do budynku jednostki przy ul. Dąbrowskiego. Wtedy K. Kosela przypomina im ze śmiechem o tradycji: - Pamiętajcie o pączkach!
POMAGALI STRAŻACY Z ZIELONEJ GÓRY
W ratowaniu gorzowskiej katedry swój udział mieli ratownicy z grupy wysokościowej w Zielonej Górze, jedynej takiej w naszym regionie.
Obserwujący akcję gorzowianie byli pod wrażeniem, jak sprawnie na wysokości 40-50 m demontują iglicę i poszycie kopuły. Przypięci linami do kosza dźwigu musieli usunąć wszystkie elementy, które mogły się oderwać i spaść na ziemię, zagrażając przechodniom. - Iglicę i pokrycie kopuły gorzowskiej katedry zdemontowali strażacy ze Specjalistycznej Grupy Ratownictwa Wysokościowego - mówi młodszy brygadier Ryszard Gura, oficer prasowy komendanta miejskiego PSP w Zielonej Górze. - To jedyna taka grupa w regionie na najwyższym poziomie, określanym przez strażaków poziomem C. Grupa liczy 30 ratowników. Do Gorzowa Wlkp. pojechało siedmiu z nich.
Grupa stworzona jest do zdarzeń, do których nie można pojechać żadnym sprzętem, podnośnikiem czy drabiną. Ratownicy używają wtedy w akcji technik alpinistycznych. Wykorzystują specjalistyczny sprzęt. Muszę mieć też mieć odpowiednie szkolenie.- Szkolenia nie mają praktycznie nic wspólnego z normalną działalnością strażaków. To odrębna dziedzina ratownictwa. Jesteśmy jedną z największych tego rodzaju grup w Polsce - mówi kapitan Łukasz Januszewicz. Ostatnio zielonogórscy strażacy brali udział w akcji ratowania dwóch turystów, którzy utknęli w sztolni nieczynnej kopalni koło Łęknicy. Niestety mężczyźni zmarli z powodu braku tlenu. - W Gorzowie naszym zadaniem był demontaż elementów poszycia, które mogły spaść z katedry - opowiada aspirant Arkadiusz Drozdek. - Ciężka iglica zamocowana była do kompletnie spalonej konstrukcji, trzymała się tylko na metalowej blasze. To była skomplikowana i trudna akcja, bo dodatkowo duży wiatr sięgający 12 m/s wyrywał płaty materiału z rąk. Trzeba było uważać, żeby nic nie zleciało na ziemię. Iglicę musieliśmy pociąć na trzy części, aby ją bezpiecznie zwieźć na dół.
W akcji wzięli udział też: Jarosław Kuźniak, Grzegorz Wesołowski, Leszek Wojciechowski, Grzegorz Dyczko oraz Łukasz Aftarczuk.