Krzysztof Lewandowski ratownikiem jest od 30 lat. O tej profesji wie wszystko. Aktualnie dowodzi grupą, która zabezpiecza plaże w Jarosławcu.
Nie ukrywam, że bezpośrednim powodem naszej rozmowy jest utonięcie trójki dzieci w Darłówku Zachodnim.
To straszna tragedia, która nie powinna się nigdy wydarzyć. Współczuję rodzicom. Ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie, aby moje dziecko weszło do morza i abym je spuścił choć na sekundę z oczu. Nie wiem, jak było w Darłówku Zachodnim, ale rodzeństwo nie powinno się kąpać przy falochronie i w miejscu, gdzie jest zakaz kąpieli - tzw. czarny punkt. Czyli tu, gdzie dochodzi do utonięć.
Czy ratownicy powinni dostrzec, że dzieci zniknęły w morzu, czy też nie?
Mogli to wypatrzeć, ale też nie musieli. Ich zadaniem była obserwowanie odcinka, który im powierzono. Owszem od czasu do czasu można popatrzeć na inną część plaży, ale nie da się jej doglądać przez cały czas. W Jarosławcu organizujemy objazdy quadami na niestrzeżone odcinki plaży i wyganiamy z wody amatorów mocnych wrażeń, którzy chcą „zmierzyć” się z wielkimi falami. W ten sposób niedawno uratowaliśmy życie trójce dzieci. I tutaj przecieraliśmy oczy ze zdumienia, bo jeszcze nie skończyła się ta akcja, a już - kilka metrów dalej - w Bałtyku były inne dzieci z rodzicami. Gdzie tu jest rozsądek?
Braliście udział w akcji poszukiwawczej ciał dzieci w Darłowie...
Tak. Bardzo przygnębiająca akcja. Uczestniczyli w niej sami doświadczeni ratownicy. Takie akcje pamięta się latami, ale one są też wpisane w pracę ratownika. Smutne, bolesne, ale niestety morze nie wybacza błędów. Pamiętam też sytuację z Jarosławca, gdy topił się mężczyzna i część turystów próbowała go ratować, a inni to nagrywali telefonami komórkowymi. Trwało to cztery minuty i nikt nie pomyślał, aby zatelefonować pod numer alarmowy: 601 100 100. Nikt nas nie wezwał. Dopiero po chwili ktoś się zreflektował i na miejscu byliśmy w ciągu minuty, bo działo się to 400 metrów od naszego stanowiska. Szok, niedowierzanie, ale takie sytuacje też się zdarzają na polskich plażach. Tutaj można tylko zaapelować do ludzi o rozsądek i o alarmowanie służb.
Często ratownikami są młodzi ludzie. Jak oni sobie radzą z tymi najcięższego gatunku akcjami? To znaczy, gdy dochodzi do utonięcia.
Idąc na kurs ratownika, uczą się pierwszej pomocy i nabywają innych potrzebnych umiejętności, które przygotowują ich do zdania egzaminu. Tu zaznaczę, że u mnie nigdy nie jest tak, że załoga ratownicza jest cała młoda. Jej trzon tworzą ludzie, minimum, o doświadczeniu kilkuletnim, tacy, którzy brali już udział w wielu akcjach ratunkowych. Młodych nie zostawiamy więc samym sobie. Kilka razy w tygodniu, przez cały sezon, są zajęcia podnoszące ich wiedzę. Szkolimy ich też z praktycznych umiejętności na morzu, gdzie prowadzimy różne ćwiczenia. Po takim sezonie ich kwalifikacje idą w górę. „Młodym” jest się tylko, gdy pierwszy raz podejmuje się tę pracę.
Krzysztof Lewandowski: „Młodym” ratownikiem jest się tylko, gdy pierwszy raz podejmuje się tę pracę
Jak postępujecie, gdy ludzie utoną?
Po każdej akcji spotykamy się i ją omawiamy z odniesieniem do konkretnych sytuacji czy oglądamy poglądowe filmiki. Owszem, ma pan rację, być ratownikiem nie jest łatwą i przyjemną pracą.
Jak sobie oni radzą w sferze mentalnej?
Po jednej z akcji musieliśmy skorzystać z pomocy psychologa. To było wówczas, gdy młody chłopak próbował uratować życie mężczyznie, ale niestety się to nie udało. Ratownik bardzo to przeżywał. To była jego pierwsza taka akcja. Czasami pomoc psychologa też potrzebna jest rodzinie, której bliski utonął. Tu też służymy wsparciem. Psychologa zapewnia samorząd - gmina Postomino i dyrektor Zachodniopomorskiego WOPR. Dodam, że jako ratownicy także zabezpieczamy teren akcji przed gapiami.
Czy gapie bardzo utrudniają wam pracę?
Zachowania ludzi są różne. Niestety, ale na plażach jest bardzo dużo nietrzeźwych wczasowiczów, z którymi są problemy. Ale także są wspaniali turyści, którzy pomagają na przykład robić tzw. łańcuch życia. I tutaj też różnie bywa. Raz było tak, że ludzie mocno się namęczyli w morzu po zaalarmowaniu przez turystkę. Alarm okazał się fałszywy, bo pan poszedł na spacer, nie informując o tym. Generalnie na plażach dominuje beztroska, która może być zgubna. Największym kłopotem są niestrzeżone plaże i praktycznie 90-95 procent zdarzeń notujemy na nich. Turyści, gdy wywieszamy czerwoną flagę zakazującą kąpieli w morzu, przenoszą się na kąpieliska niestrzeżone i tam dochodzi do niebezpiecznych sytuacji. Najgorsze jest to, że ludzie nie chcą słuchać, gdy ich się napomina, aby wyszli z wody. Potrafią odpowiedzieć, że przyjechali na wczasy, aby użyć morza i nic ich nie obchodzi.
Kąpiące się dzieci w morzu...
Nie chcę mówić, że są utrapieniem dla nas, ale problemem jest to, że rodzice podchodzą bardzo beztrosko do tego, że ich pociechy wchodzą do Bałtyku. Przykładowo 7-latek sam wypływa w tzw. rękawkach dmuchanych czy na materacu, gdy stan morza jest na poziomie dwóch w skali Beauforta. Tu już jest mała fala i trzeba uważać. Oczywiście kazałem mu wyjść z morza. Po chwili znajduję rodziców, którzy leżą na kocach kilka metrów dalej i nie przejmują się swoją latoroślą. Są zdziwieni, że ktoś zwraca im uwagę. Turyści nie są wyedukowani. Uważają, że puszczają dziecko do morza tak, jakby wchodziło do basenu. Nie przejmują się falami, wstecznymi prądami, czy też dołkami mogącymi mieć kilka metrów głębokości przy ostrogach palowych, a te mogą być śmiertelnie niebezpieczne. Przykładowo metr od brzegu może być 80 centymetrów głębokości i raptownie spadek na cztery metry. Nie przejmują się, bo nie zdają sobie sprawy z zagrożeń, jakie niesie za sobą morze. Jeszcze raz apeluję do wszystkich o korzystanie z odcinków plaż strzeżonych.