Po nim zostanie podzielone społeczeństwo
Obóz rządzący twierdzi, że przez Donalda Tuska i Ewę Kopacz Polska zmarnowała 340 miliardów złotych. To roczny budżet państwa i aż dziw, że nie ma na to dowodów.
Kiedy premier Jarosław Kaczyński wygłaszał dziesięć lat temu swoje exposé, zastanawiał się dlaczego mamy najniższy w Europie dochód narodowy, spadający przyrost naturalny, niską innowacyjność, brak mieszkań i słabą infrastrukturę. Jego zdaniem nie był to wynik ciążącego nad Polską jakiegoś fatum, tylko ogromnych błędów poprzednich rządów. Premier dał więc złotą receptę, jak zmieni Polskę jego gabinet: „Wierzę w różne cudowne, proste rozwiązania. Te przyczyny tkwią w dominacji różnych niedobrych interesów grupowych, które wywierały wpływ na polską politykę, we wszystkich jej dziedzinach”.
To było lato 2006 roku. Od tego czasu w Polsce zmieniło się niemal wszystko, poza wiarą w „cudowne, proste rozwiązania” i spiski bliżej nieokreślonych interesów grupowych. Tamten rok premierowania Jarosława Kaczyńskiego nie zakończył się sukcesem - kłótnie koalicji PiS - Samoobrona - LPR spowodowały upadek rządu.
Niemal rok po zdobyciu pełni władzy przez PiS widać, że Jarosław Kaczyński nadal wierzy w cudowne i proste recepty. Rodzi się za mało dzieci - jest program 500+. Uboższych Polaków nie stać na własny kąt - jest program Mieszkanie+. Na zbyt wysokie obciążenia fiskalne też jest rada: - podwyższenie kwoty wolnej od podatku. Na niewielki wzrost polskich inwestycji także jest sposób - wystarczy przeznaczyć na to 1,2 biliona złotych.
Wszystko mamy gotowe
Wierny filozofii cudownych rozwiązań Kaczyński zapewniał w 2013 roku: „Mamy cały system finansów publicznych opisany na nowo w gotowych projektach ustaw. Chodzi o ustawy podatkowe i kompleksowy plan przebudowy urzędów skarbowych i celnych. Gdy dojdziemy do władzy, to przebudowa finansów państwa nastąpi bardzo szybko”.
Mija blisko rok rządów prezesa - bo przecież niewielu kwestionuje jego absolutne przywództwo w państwie - a choćby środowa rekonstrukcja rządu Beaty Szydło dowiodła, że gotowe rzekomo projekty przebudowy finansów były fikcją. PiS wygrało wybory przede wszystkim dzięki obiecywanemu rozdawnictwu publicznych pieniędzy. I tu słowa rzeczywiście dotrzymało.
Kiedy w 2005 r. partia prezesa PiS sięgała po władzę, najważniejszą obietnicą było zdemaskowanie i ukaranie zdemoralizowanych elit okradających Polaków. Mowa o sławetnym układzie, którego w dwa lata nie udało się wytropić PiS. Kaczyński nie mógł więc powtórzyć tego samego manewru - obietnicą numer jeden musiały być pieniądze, mieszkania, kredyty i ulgi. Wyborca chciał usłyszeć - i miał rację - że w końcu ktoś pomyślał o jego kieszeni. Dopiero na drugim planie była rozprawa ze złodziejami okradającymi Polaków.
A tych złodziei oplatających Polskę pajęczyną, miało być bez liku. Tymczasem służby specjalne rządu zdemaskowały wówczas „układ” może kilku niewiele znaczących figur.
I dopiero po zdobyciu władzy premier Beata Szydło zaprezentowała w majowym audycie liczby tyleż przerażające, co wyssane z palca. Premier zagrzmiała przed kamerami: „Przez rządy PO - PSL Polacy stracili 340 miliardów zł”! Niebywałe, to roczny budżet naszego państwa. Jednak ów audyt złodziejskich rządów nigdy nie ujrzał światła dziennego i nie wiadomo, kto ile ukradł. Nie ma żadnego dokumentu, który stwierdzałby miliardowe marnotrawstwo. Co jeszcze bardziej zdumiewające - żadnemu z przedstawicieli ówczesnego establishmentu nie postawiono zarzutów, choć mija prawie rok. Ekipa PiS krzyczała „łapać złodzieja”! i na krzyku się skończyło.
Jedno wszakże trzeba oddać Jarosławowi Kaczyńskiemu - to on, a nie premierzy i prezydent rządzący przez osiem lat dostrzegł, że jest milionowa armia Polaków, którzy na przemianach w wolnej Polsce nie skorzystali absolutnie nic. To jest poza wszelką dyskusją. Pamiętam, że z niedowierzaniem słuchałem podczas kampanii wyborczej prezydenta Komorowskiego, który przekonywał, że ostatnie ćwierćwiecze to złoty okres dla Polski. Z historycznego, kilkuwiekowego punktu widzenia Bronisław Komorowski miał rację. Polska dokonała nie tyle cywilizacyjnego przełomu, co ogromnego skoku. Ale trudno wymagać, by ktoś, kto zarabiał 1500 złotych miesięcznie najadł się złotym wiekiem.
Donald Tusk szczycił się autostradami, Stadionem Narodowym i orlikami, które pobudowano w miasteczkach z 25-procentowym bezrobociem. A frazesy o genialnie spełnionych obietnicach Ewy Kopacz chwalone przez premier Ewę Kopacz mogły tylko budzić złość. Przypominam sobie nawet jej butę, kiedy mówiła, że przez rok zrobi więcej aniżeli Donald Tusk przez siedem lat! I tę arogancję oraz oderwanie elit Platformy od codziennego życia wykorzystała doskonale prowadzona propagandowa kampania wyborcza PiS. Jej fundamentem była gra na emocjach - negatywnych wobec rządu PO-PSL i pozytywnych w świetle obietnic.
Magia finansów
Jarosława Kaczyńskiego proste rozwiązania i przebudowa finansów publicznych zaczynają jednak już trzeszczeć pod ciężarem… finansów państwa. Zaczęły się wyjątkowo strome schody, z których - obawiam się - wraz z naczelnikiem Polski spadną miliony obywateli. A odpowiedzialność prawna za państwo spoczywa tylko na wykonawcach jego wytycznych - premier Beacie Szydło i prezydencie Andrzeju Dudzie. Nie ukrywała tego szefowa rządu mówiąc parę dni temu, że kieruje gabinetem, który tworzy partia, więc przed władzami partii musi zdawać sprawozdanie z realizacji programu. Sytuacja pod tym względem przypomina czasy PRL - wówczas oficjalne hasło głosiło, że partia kieruje, a rząd rządzi. Dziś partia Prawo i Sprawiedliwość to Jarosław Kaczyński.
Dane makroekonomiczne po roku rządów PiS muszą budzić strach: od stycznia do końca czerwca tego roku dług Skarbu Państwa powiększył się o 60 miliardów zł - to 10 miliardów miesięcznie! Rekord ostatnich 15 lat. Były już minister finansów Paweł Szałamacha tłumaczył, że to głównie wynik osłabienia złotego i wzrostu oprocentowania obligacji. Ale to nieprawda - wicepremier Mateusz Morawiecki przyznał w Bydgoszczy, że program 500+ realizowany jest na kredyt. Nasz kredyt, a nie rządu czy naczelnika Polski.
Alarmujące są też dane na temat spadającej wartości spółek z udziałem skarbu państwa notowanych na giełdzie. Od listopada ubiegłego roku kosztują mniej o 40 mld zł. Inwestorzy nie są ślepi - jeśli na spółki energetyczne spadł ciężar utrzymania górnictwa, to przestaną na nich zarabiać. Dlatego ich wartość spadła niemal o połowę. Ten fatalny trend można zahamować tylko w jeden sposób: podnieść cenę energii elektrycznej. Jeśli dodać do tego gigantyczną miotłę kadrową we wszystkich (97 proc.) z tysiąca państwowych spółek, to widać, że gdzie, jak gdzie, ale w ekonomii nie ma i nie będzie cudownych rozwiązań. Legitymacja PiS to nie dyplom uczelni ekonomicznej.
Niestety, to tylko część składek Polaków na dobrą zmianę - rosną ceny usług bankowych, ubezpieczeń (wartość PZU spadła o 25 proc.) i towarów. W górę pójdzie też cena wody. I tak, kropla do kropli, zapłacimy za te cudowne recepty dla dobra Polski i Polaków. Steven Kelman, wykładowca słynnego Harvardu, ma rację twierdząc, że istotą demokracji jest obywatelska świadomość, iż każdy grosz z podatków należy do nas wszystkich, a nie tylko do polityków. Ale obywatelska świadomość wobec żonglerki miliardami staje się bezradna.
Ideologia łopatologii
Jest jednak sfera, którą z powodzeniem udało się Kaczyńskiemu całkowicie zrealizować. To ideologia, która w wykonaniu prezesa i żołnierzy PiS przybrała monstrualne rozmiary. Nie ma miesiąca bez obchodów rocznic, pogrzebów, parad i uroczystości patriotycznych. Ale wychowanie za pomocą łopatologii wkrótce się zemści i przerodzi w największego wroga nauczycieli - obojętność. Widać to już po ogromnym spadku oglądalności TVP Jacka Kurskiego, który stał się naczelnym propagandystą III RP.
Miesięcznice smoleńskie i kult Lecha Kaczyńskiego przybiera niezwykłe formy ocierające się o śmieszność. Pisane przez uczonych z IPN programy do historii Polski przypominać będą podręczniki z drugiej połowy XX wieku o wyższości historii PRL nad dziejami II RP. A łączenie niemal wszystkich przejawów życia społecznego z katolicyzmem jest zaprzeczeniem konstytucyjnej zasady neutralności światopoglądowej państwa. Jeszcze nigdy polscy biskupi nie mieli tyle władzy.
Ale nie to jest najgorsze, bo wkrótce wahadło polityczne odbije w drugą stronę. Kaczyński pozostawi po sobie coś znacznie gorszego: jeszcze bardziej podzielony naród. To jedyny polski polityk, który zdobył władzę pod hasłami służby dla dobra obywateli i budowania wspólnoty narodowej, a doprowadził do największej polaryzacji społeczeństwa.
Jest jeszcze jeden skutek manipulacji Jarosława Kaczyńskiego, którego chyba nikt nie brał nawet pod uwagę. To strach. Trudno doprawdy uwierzyć, że dziś uczciwy człowiek może się bać władzy. Przykład z ostatnich dni: dziennikarka dzwoni do jednej z placówek zdrowia z pytaniem, jaki sprzęt otrzymała dzięki akcji Jerzego Owsiaka? Usłyszała, że jest odgórny zakaz informowania o działalności Orkiestry Świątecznej Pomocy. I odesłano ją do ministerstwa. Prosząc znane osobistości lub naukowców o komentarz do bieżących wydarzeń politycznych coraz częściej słyszę ogólniki lub opinie za, a nawet przeciw.
Na marsze KOD w regionie przychodzą też urzędnicy wojewódzcy, ale w ciemnych okularach i nakryciach głowy. Żołnierze Narodowych Sił Rezerwowych karnie maszerują na rozkaz do kościołów, a zawodowi wykazują się godną podziwu religijnością.
Kiedy Jarosław Kaczyński został premierem, udzielił wywiadu tygodnikowi „Wprost”. Pół żartem, pół serio wyznał: „Chciałem rządzić, już gdy miałem 12 lat. Premierem zamierzałem zostać mając lat 34, a skończyć rząd, mając lat 91. To byłby rok 2040. To jeszcze strasznie dużo czasu”. Strasznie.