Po co sobie wroga robić ze swojego kochanego Stworzyciela?
Nieuleczalnie chory o. Stanisław Olesiak, misjonarz werbista z Trzetrzewinia koło Nowego Sącza wyjawia, jak i dlaczego pogodził się z cierpieniem
Pamięta Ojciec okoliczności, kiedy dowiedział się, że jest nieuleczalnie chory? Kiedy to było?
Zaraz po powrocie z misji w Angoli, gdzie byłem na misjach 7 lat, czyli to był 87 rok. Po kilku atakach malarii nie byłem w stanie pracować w Afryce i przyjechałem na leczenie do Polski, do Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni.
Miałem 35 lat i wielkie plany związane z pracą misyjną. I wtedy usłyszałem diagnozę: sclerosis multiplex (stwardnienie rozsiane, SM).
Przypuszczalnie. Nic wtedy z tego nie rozumiałem, nie dopuszczałem do świadomości tej choroby, ale ona szybko dała znać o sobie. Wszystko zaczęło się od oczu. Któregoś dnia zauważyłem, że widzę podwójnie, mam jakieś oczopląsy. I zaczęła się wędrówka od lekarza do lekarza, która na dobrą sprawę trwa do dziś, tylko że dziś już nie jestem w stanie po prostu iść, tylko trzeba mnie zawieźć. Poruszam się na wózku inwalidzkim, a cała moja aktywność w ciągu dnia polega na zamianie wózka na łóżko i na odwrót.
Chyba nie tylko, jest Ojciec legendarnym już działaczem wśród osób niepełnosprawnych, cała południowa Polska Ojca zna, a lista nagród, tytułów, medali jest bardzo długa.
Nie ma się czym tak zachwycać, naprawdę robię tylko to, co mogę. Jedno jest pewne – gdybym tylko mógł, na pewno bym wstał z tego łóżka, ale skoro Pan dał mi takie życie, więc trzeba je przyjąć. W Piśmie Świętym Hiob mówi: „Dobro przyjęliśmy z ręki Boga. Czemu zła przyjąć nie możemy?”. Pewnie, że zawsze w człowieku siedzi głód zmiany, uwolnienia się od cierpienia, to przecież jest po ludzku normalne, ale też zawsze pamiętam, że nie jestem ani pierwszy ani jedyny. Ba, przecież sam Chrystus w Ogrójcu, w noc poprzedzającą mękę, wzdragał się przed cierpieniem i mówił: „Ojcze, oddal ode mnie ten kielich…”. A co dopiero człowiek - nieborak, pyłek ma do powiedzenia, co on może podskoczyć...
Słyszę rezygnację, poddanie się w Ojca głosie...
Ależ nie! Myli pani zgodę na swoje życie, takim jakie otrzymałem - zgodę, podjętą w pełnej wolności - ze zgorzknieniem i rezygnacją, wynikającymi z niemocy, bezsilności. Przecież fakt, że robię co i ile mogę, wynika z faktu, że właśnie się nie poddaję, tylko działam na pełnej petardzie, choć w granicach swoich możliwości – tyle ile człowiek z postępującą niepełnosprawnością jest w stanie.
A zapewniam panią, że dopóki mogę mówić, mam sprawne ręce i umysł, wciąż mogę wiele zrobić dla drugiego człowieka, a to przecież jest fundamentalnym zadaniem kapłana i misjonarza, do tego zostałem powołany.
To było i jest moja jedyną prośbą skierowaną do Boga – może zabrać mi wszystko, byle bym mógł sprawować mszę św., czyli miał sprawne ręce i mowę. Co by był ze mnie za ksiądz bez tego?
I choć słyszę o coraz to nowych dolegliwościach Ojca, te prośby są wysłuchiwane i to już 30 lat. Ale cierpienie zadomowiło się w Ojca życiu i wcale go z tego powodu nie ubywa.
Kiedy człowiek choruje, ma naprawdę dużo czasu na myślenie. Jeśli znajdzie w sobie siłę. A ja ją mam. I mam prawo mówić o cierpieniu, bo wiem, o czym mówię, chorując na stwardnienie rozsiane od 30 lat.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że współczesny świat ma potężny problem z cierpieniem, to temat ze wszech miar niewygodny, usuwany z przestrzeni publicznej.
W świecie aż huczy od lansowania mody na życie na luzie, bez zmartwień, nieustanne szeroko pojmowane konsumowanie, wręcz konieczność zapewniania sobie przyjemności, ucieczkę przed bólem, tym co trudne i niewygodne, kreuje się potrzebę ułatwiania dosłownie wszystkiego aż do samozniszczenia włącznie, bo ono jest łatwiejsze niż życie.
Ojcze, a to nienormalne, że człowiek wzdraga się, ucieka przed tym, co trudne, bolesne?
Ależ ja tylko mówię, żeby te trudności przyjąć, kiedy się pojawią, bo nie nam wyrokować, dlaczego nas dotknęły i po co. A ja głęboko wierzę, że moje cierpienie jest potrzebne i poprzez nie mogę coś rozdawać innym ludziom, którzy tego potrzebują i na to czekają. Ja na przykład swoje ofiaruję w intencji misjonarzy, a przede wszystkim powołań zakonnych i misyjnych. No bo przecież o to chodzi w całym naszym życiu i nie trzeba być księdzem, jak mi czasem niektórzy usiłują wmawiać, że dlatego mi łatwiej, aby to pojąć.
I teraz jest ku temu naprawdę dobry czas – Wielki Post kończący się Wielkim Tygodniem. Każdy z nas powinien się zatrzymać i zamilknąć.
W modlitwie brewiarzowej już w I niedzielę Wielkiego Postu w hymnie przed Godziną Czytań dostaliśmy wskazania: „Ten czas przeżyjmy w skupieniu/Krótsze niech będą rozmowy/Skromniejsze nasze posiłki/ Więcej czuwania nad sobą”. No właśnie – ale czy dzisiejszy świat pozwala nam na to? Przecież to trudne, niewygodne, bolesne, bo jeszcze mogłoby się okazać, że nie jesteśmy tak wspaniali, jak się nam wydaje. Może jednak przez ten hałas i konsumeryzm dotrze teraz do naszej świadomości fakt, że kiedy my po świętach będziemy wyrzucać góry jedzenia, Afryka - i nie tylko - umiera z głodu? Że kiedy miliony młodych ludzi mają na uszach słuchawki, nie słyszą płaczu umierających w Aleppo? Jak mają się zastanowić nad swoim życiem, cierpieniem innych i własnym, ich sensem w tym nieustającym hałasie?
A Ojciec, jak doszedł do akceptacji swojego życia, z całą jego niewygodą i cierpieniem?
Nie od razu tak było, jak byłem zdrowy i sprawny, miałem takie piękne plany na przyszłość, ale wtedy przyszedł Pan Bóg powiedział: „Nie, będziesz miał inne życie”. I je przyjąłem. Ale byłem w stanie to zrobić wyłącznie w kontekście krzyża. Zresztą wisi na wprost mojego łóżka. Kiedy tak godzinami leżę, wpatruję się w niego, nawet nie mówiąc, kontempluję skrwawione ciało Jezusa, przybite do drzewa i już nie mam wątpliwości, że tu jest klucz i odpowiedź na każde najboleśniejsze zdarzenie w naszym życiu. Dzisiaj ludzie walczą z tym i robią wszystko, aby nie cierpieć, ale to cierpienie jest wpisane w historię człowieka.
Widzimy co się dzieje na świecie - tragedie Aleppo, Syrii, Iraku, Ukrainy czy wysadzanie w powietrze, mordowanie, do czego myśmy doszli jako ludzkość?
Ale tak się dzieje, jeśli świat odrzuca Boga, a dziś najłatwiej żyć bez Boga, jak najdalej od Niego, bo Jego przykazania są niewygodne. I w tym kontekście pojawia się właśnie cierpienie – trzeba je odczytać, bo każde ma sens. Ale jak ma odczytać je człowiek, który neguje Boga? Czy zna ktoś inną sensowną odpowiedź?
I to z krzyża Ojciec czerpie siłę?
Nie przeżyłbym bólu i rozpaczy nawet jednego dnia, gdyby nie modlitwa. Ona jest moją siłą. A zwłaszcza różaniec. Wiem, że to niepopularne i może nawet pani wytnie to z naszej rozmowy, ale muszę powiedzieć, że nie położę się spać, jeżeli nie zmówię różańca. A potem Koronki do miłosierdzia Bożego, a jak mam czas, to i następny różaniec zmówię.
Drugą siłą jest słuchanie Pisma Świętego, bo choroba nie pozwala mi już czytać – mam je nagrane na pendrivie. Słuchałem go już wiele razy i za każdym odkrywałem coś nowego. To nie sztuka przeczytać Ewangelie, sztuka je przeżyć.
Strasznie dużo się ojciec modli! Kiedy ma Ojciec czas na spotkania z tymi wszystkimi ludźmi? Mało tego rzadko sie zdarza, aby Ojca telefon był wolny, wiecznie zajęty...
Modlitwa daje mi siłę i dzięki temu mogę w każdą drugą niedzielę odprawiać mszę świętą dla ludzi chorych, niepełnosprawnych w Starym Sączu, a w trzecią - w Nowym Sączu. Spotkam się też w stowarzyszeniu „Gniazdo” ludźmi z zespołem Downa czy chorymi na parkinson. Jest tam wielu wspaniałych ludzi. No i nie wiem dlaczego, ale wielu obrało sobie mnie za spowiednika i chce się im przyjeżdżać pojednać z Bogiem do mnie do domu.
Ale choroba postępuje, ostatnio coraz natarczywiej i boleśniej.
Powiem tak: jeśli ktoś o własnych siłach przejdzie parę kroków, normalnie się wysiusia i raz, podkreślam raz, w tygodni załatwi się, to niech złoży ręce, uklęknie i jeżeli tylko może, niech Bogu podziękuje za zdrowie.
Nigdy Ojciec nie pokłócił się z Bogiem o to cierpienie?
No nieeeee! Przecież ja z Nim nie wygram, po co sobie wroga robić ze swojego kochanego Stworzyciela? A jeśli już gdzieś w moim wnętrzu takie myśli zaczynają krążyć, staram się ich nie wypowiadać, tylko chwytam za różaniec i - jak mówił św. Maksymilian Kolbe - „strzelam” tą modlitwą do szatana. On tego się najbardziej boi.