Płonący komitet i koniaki z delikatesów
Spisana na gorąco przez elektromontera ze Stoczni Północnej relacja z wydarzeń grudniowych w Gdańsku pokazuje robotniczą rewoltę od kulis.
Grudzień ’70 nie zaczął się w sobotę, 12 grudnia, wraz z ogłoszeniem przez rząd podwyżek. Już wcześniej zanosiło się na zawieruchę polityczną. Zakłady pracy ograniczały produkcję. Oszczędzano na wszystkim. Nie było rozmachu w żadnym działaniu. Rolnicy - choć nie musieli gospodarzyć w kołchozach - mieli bardzo mierne dochody, niepozwalające na kupno nowych maszyn, w tym ciągników. Młodzi ludzie ze wsi, którzy poszli do miast pracować w najcięższych zawodach, też nie mieli łatwego życia. Zarobki spadały z miesiąca na miesiąc, nie mieli szans na dorobienie się spółdzielczych, a tym bardziej własnych mieszkań. Dlatego „okupowali” hotele robotnicze i w nich przepijali grosze zarobione pracą ponad siły.
Sobota. Oburzenie wszystkich
W sobotę poruszenie powoduje informacja o ponad 30-procentowej podwyżce cen żywności. Klną stoczniowcy oraz osoby spotkane na ulicach i w tramwaju, których pensje są niższe od stoczniowych stawek akordowych. Ja pracuję jako elektromonter w Stoczni Północnej. Statków w budowie nie ma, bo na VI Zjeździe PZPR postanowiono ograniczyć produkcję okrętową i wytwarzać więcej komputerów, ponoć bardziej opłacalnych. Nasza brygada, zamiast budować okręty, wykonywała instalację elektryczną na portowym dźwigu.
Poniedziałek. Pierwsze starcia uliczne
Rano, chociaż wszyscy klną na Gomułkę, Cyrankiewicza, cały rząd i Komitet Centralny PZPR, idziemy do pracy, nie wyobrażając sobie, że można się zbuntować. Z miejsca, w którym podłączam pulpit w sterówce dźwigu, mam rozległy widok na część Gdańska.
Około 14 widzę pochód ludzi w alei Zwycięstwa. Mam ochotę razem z nimi wykrzyczeć, co myślę o władzy ludowej. Szybko schodzę z dźwigu, przebieram się i z kilkoma kolegami biegnę ku skrzyżowaniu Błędnik. Manifestantów już nie ma. Zdążyli się rozejść. Dociera do nas jednak, że mamy się spotkać pod Komitetem Wojewódzkim PZPR, by tam powiedzieć, co robotnicy sądzą o pierwszym sekretarzu i jego robotniczo-chłopskim rządzie. O wyznaczonej godzinie przed KW pojawia się ponad 10 tys. osób. Odśpiewujemy hymn Polski i wtedy rusza przeciw nam milicja. Ludzi ogarnia strach. Część z nich zaczyna uciekać, niektórzy chwytają leżące na torowisku tramwajowym kamienie i odpierają pierwszy atak.
Widzimy, że milicjanci są bardziej przestraszeni od nas. Gdy podjeżdżają następne „suki”, nikt z tłumu nie ucieka. Grad kamieni szybuje w kierunku milicyjnej nysy. Funkcjonariusze pierzchają, a pojazd obalony na poboczu w pobliżu Dworca Głównego staje w ogniu. To pierwsze zwycięstwo w ulicznej potyczce zachęca nas do powtórnego odśpiewania hymnu narodowego.
Nie chcą z nami rozmawiać! Ge-sta-po, ge-sta-po!
- wzniósł się okrzyk z 10 tysięcy gardeł.
Ludzi ciągle przybywa. Nadjeżdżają dwa wozy straży pożarnej. Tłum nie dopuszcza strażaków do płonących wozów milicyjnych. Dochodzi do przepychanek, strażacy kierują na manifestujących strumienie wody. Ktoś z tłumu bezskutecznie próbuje podpalić strażacki wóz. Kierowca, widząc, że to nie przelewki, szybko odjeżdża.
Spalić „Reichstag”!
- ktoś rzuca hasło.
Próby podpalenia budynku KW PZPR kończą się niepowodzeniem. Polewano mur benzyną, wybito kilka szyb na parterze. Wszystko na nic. Jest godzina 21, gdy wszyscy rozchodzą się do domów.
W hotelu robotniczym wrze. Jeden z działaczy Związku Młodzieży Socjalistycznej twierdzi, że manifestacje prowadzą tylko do strat.
Mamy przecież rząd robotniczy, który dba o ciężko pracujących obywateli
- przemawia, chyba nic z tego nie pojmując.
Po chwili ucieka do pokoju i zamyka się na klucz. Nikt raczej nie ma ochoty go linczować, ale są chętni, żeby go kopnąć raz, a dobrze w odpowiednie miejsce.
Dyskusje o tym, jak przebiegnie jutrzejszy dzień, trwają długo po północy. Większość moich kolegów stoczniowców uważa, że należy kuć żelazo póki gorące i za wszelką cenę spalić „Reichstag”. Niektórzy jednak uważają, że władza ludowa wyśle przeciw nam wojsko, a kto z nas zginie, nie wiadomo.
Nikt nie szanuje robotnika za życia i nikt nie pożałuje go po śmierci
- podsumowuje dyskusję rudy stoczniowiec z wydziału montażu rurociągów.
Wszyscy są zdania, że trzeba manifestować jak najgłośniej, bo inaczej ekipa Gomułki będzie kurczowo trzymać się posad ze stratą dla całej Polski.
Wtorek. Spalony Komitet Wojewódzki PZPR
Rano przychodzę do pracy, ale kombinezon wkładam na ubranie. Niewielu już myśli o podjęciu normalnej pracy. Jeden z młodych brygadzistów, Andrzej Polończyk, nawołuje do zorganizowania strajku okupacyjnego, gromadząc wokół siebie wielu elektryków. Mnie to nie pasuje. Jeśli już mamy protestować, to tak, żeby cały świat się dowiedział, jak stoczniowcy popierają władzę robotniczą. Wraz z dwoma kolegami przechodzę przez płot do Stoczni Gdańskiej. Na niektórych jej wydziałach ludzie pracują normalnie, jakby nic się nie działo. Szybko tworzy się pochód nawołujący do przerwania pracy. Wielkim tłumem przekraczamy bramę nr 2 i kierujemy się pod gmach komendy MO, obok sądu.
Krąży plotka, że uwięziono naszych przywódców, więc nikt nie wie, kto aktualnie nami kieruje. Korzystając z tego, że akurat przeprowadzany jest remont ulicy, chwytamy za kamienie i z okrzykiem: „Ge-sta-po!” - obrzucamy nimi budynek tak, że żadna z jego szyb nie pozostaje cała. Wielu chce uwolnić uwięzionych w areszcie. Wdzierają się nawet na dziedziniec milicyjny, ale przybywają posiłki funkcjonariuszy. Wycofujemy się więc na most nad torami kolejowymi, paląc wcześniej wszystkie stojące na parkingu samochody milicyjne. Walki w tym miejscu trwają osiem godzin. Z jednej strony stoczniowcy uzbrojeni w rury i łańcuchy, z drugiej milicjanci z pałkami, tarczami i gazem łzawiącym. Nie widzę, żeby ktoś zginął, ale rany odniosło kilku, może nawet kilkudziesięciu uczestników zmagań. Ten strategiczny punkt uniemożliwia interwencję milicji pod Komitetem Wojewódzkim PZPR. Karetkę pogotowia przepuszczają z obu stron, ale lekarze muszą się wiele natrudzić, żeby ranny nie trafił po opatrzeniu w łapy żądnych zemsty milicjantów. Nie zawsze im się to udaje. Ktoś rzuca hasło, że karetka wozi dla milicjantów petardy łzawiące. Już chcą przewrócić i podpalić sanitarny wóz, gdy inny lokalny wódz proponuje sprawdzenie wnętrza pojazdu. Nie ma w nim podejrzanego transportu, a prowokator gdzieś się ulatnia.
Po godzinie wymachiwania łańcuchem udaję się w pobliże komitetu, gdzie cały czas trwają nieudane próby podpalenia obiektu. Zbliża się pora śniadania, toteż żołądki stoczniowców dają o sobie znać. Ponieważ okoliczne sklepy są zamknięte, ktoś ukręca łomem kłódkę delikatesów. Sklep szybko zostaje splądrowany. W brzuchach robotników znikają suche kiełbasy zapijane koniakiem.
- Wypij! - Stefek z wydziału W-3 Stoczni Północnej podaje mi butelkę.
- Chciałbym być trzeźwy w dniu klęski Gomułki - nie przyjmuję propozycji.
- Nieważna wódka, ale butelka potrzebna.
Gdy już posilimy się do syta i opróżnimy butelki, napełnimy je benzyną i wszyscy naraz rzucimy na budynek. Ten „Reichstag” musi w końcu się zapalić.
Słowa Stefana spełniają się. Po godzinie wszyscy rzucamy butelkami z benzyną i budynek staje w ogniu. Paliwo bierzemy z baków przejeżdżających aut, których kierowcy, nie wiedząc, co pod gmachem KW PZPR się dzieje (cenzura nie pozwala na informację radiową), próbują tamtędy przejeżdżać. Zatrzymujemy więc samochody i dziurawimy im baki, by uzyskać benzynę. Potem spychamy je i podpalamy. Nieliczni z robotników mają własne pojazdy, więc nie żałujemy tych należących do „czerwonej burżuazji”.
Trochę wcześniej część z protestujących próbuje dostać się do budynku. Drzwi broni jednak duża grupa milicjantów. Dochodzi do przelewu krwi.
Zabici są ponoć z obu stron, ale ja ciał nie widzę. Od strony ulicy Elbląskiej nadjeżdża grupa żołnierzy w mundurach KBW. Ustawiają się w szyku bojowym i oddają strzały w kierunku tłumu, po czym szybko wsiadają do samochodów i odjeżdżają. Nie wiem, ilu jest rannych i czy ktoś odniósł śmiertelny postrzał.
Do płonącego gmachu wdziera się wielu stoczniowców. Wyprowadzają pracowników i wrzucają ich do sprowadzonej skądś wywrotki do połowy wypełnionej ziemią.
Pada deszcz, więc następnie lądują w błocie. Mają być zakładnikami przetrzymywanymi w Stoczni Gdańskiej jako argument w uwolnieniu rzekomo uwięzionego komitetu strajkowego.
Na zawsze pozostanie mi w pamięci widok płonącej siedziby partii, a wokół niej pięćdziesięciotysięczny, albo i większy, tłum stojący na baczność i śpiewający hymn. „Niemożliwe stało się możliwe...” - myślę o najpiękniejszych pięciu minutach w moim życiu. Teraz nic tu po mnie. Stoczniowcy wykonali 101,1 procent planu manifestacji i czas wrócić do stoczni.
Tymczasem na wydziale obraduje Komitet Strajkowy. Jego członkowie potępiają uliczne rozruchy i przygotowują się do strajku okupacyjnego. Nikt dobrze nie wie, jak to się robi. Załoga stoczni składa się z młodych pracowników. Kilku starych, którzy przeżyli przedwojenny kapitalizm, siedzi cicho jak myszy pod miotłą. Józek, zwany przez kolegów Rycerzem, przemawia płomiennie o godności robotniczej:
Pracując tak ciężko, nie zasługujemy tylko na chleb z mortadelą.
Mówiąc to, rzuca grubym plastrem kiełbasy, która trafia w twarz wchodzącego po schodach kierownika wydziału. Pryncypał odwraca się szybko, czmycha do swego gabinetu i drzwi zastawia szafą pancerną. Potem chce odstawić ciężki mebel, ale nie ma siły. Uwolniony zostaje dopiero podczas pacyfikacji stoczni przez oddziały wojska. Kierownik nie jest osobą lubianą, ale nikt nie chciał wyrządzić mu krzywdy.
Udaję się z powrotem pod płonący komitet. Po drodze spotykam pijanego w sztok rudzielca z hotelu robotniczego, grzebiącego w ogromnej stercie butów w rabowanym sklepie obuwniczym.
- Co tu robisz? - spytałem. - Chcesz, żeby sądzono cię jak rabusia?
- Mam już lewy but, który mi się podoba. Gdy znajdę prawy, zaraz sobie pójdę.
Po godzinie widzę go w pobliżu dworca, ale nie czuje się najlepiej. Buty go „piją”, więc idzie do hotelu.
Ulica szaleje. Ponad połowę tłumu stanowią pijani mężczyźni. Prawdziwy raj mają szumowiny wszelkiej maści. Rabowane są sklepy w całym Śródmieściu. Nagle od strony Wrzeszcza pojawiają się czołgi. Niestraszne one stoczniowym - nietrzeźwym bohaterom. Chwytają za rury i kilkunastu chłopa naraz wkłada je w gąsienice. Pojazd zostaje unieruchomiony, a kolejny wpada na niego. Następnie rury spadają na pancerz, aż wychodzą z niego przestraszeni żołnierze. Zdobytymi czołgami, obwieszonymi flagami narodowymi, jeżdżą po ulicach stoczniowcy, którzy służyli kiedyś w tej formacji wojskowej. Brawurowe ataki nie obywają się bez rannych i zabitych. Są przypadki, że dowódca załogi czołgu strzela do manifestantów z broni krótkiej. Kończy się to tragicznie dla obu stron.
Jednego z zabitych w ten właśnie sposób jego koledzy zanoszą na dworzec PKP. Kładą go na marmurowej ławie i przykrywają kwiatami z rozbitej w tym celu kwiaciarni. Potem jeszcze obsypują banknotami zrabowanymi z kasy banku PKO. Po tym incydencie podpalony zostaje dworzec. Widząc to, dochodzę do wniosku, że nie mam tu już czego szukać. Drogą przez forty i górki udaję się z kilkoma kolegami do hotelu na ul. Zakopiańską. Na miejsce docieramy bez przeszkód, ale nie wszystkim to się powodzi. Ku ogólnej uciesze do aresztu na trzy tygodnie trafia między innymi działacz ZMS, który tak dzielnie bronił władzy ludowej. Nie chciał on uczestniczyć w stoczniowym strajku i po godz. 15, wraz z dużą grupą takich jak on, szedł do hotelu. Zbliżył się do napotkanego patrolu milicyjnego, żeby spytać o bezpieczne przejście do hotelu, a funkcjonariusze kazali im wszystkim wsiąść do suki.
Środa. Krajobraz po wojnie
W środę nie pracujemy, więc udaję się na spacer do centrum Gdańska. Miasto wygląda okropnie. Zniszczone sklepy z powyłamywanymi drzwiami i oknami. Spalony budynek KW PZPR i sąsiadująca z nim ówczesna siedziba NOT, dworzec w opłakanym stanie, a na ulicach tysiące tekturowych pojemników od petard z gazem łzawiącym. Nielicznym przechodniom łzy ciekną po policzkach, tak wszystko od wczoraj cuchnie. Nikt nie sprząta ulic, chociaż zbliża się południe. Na chodnikach więcej jest milicjantów niż przechodniów, więc mój spacer nie trwa zbyt długo. Jak najszybciej wracam do hotelu. Tu już dopite ostatnie butelki szabrowanych wczoraj koniaków. Towarzystwo zebrane w sali telewizyjnej zastanawia się, jak komuniści i milicjanci mścić się będą na narodzie. Przewidujemy, że wezmą nas do wojska, co się sprawdza po kilku miesiącach. Trzeba jednak przyznać, że nie wszyscy dają się wziąć w kamasze. Duża część wezwanych stoczniowców doznaje nagle... złamań palców.
Zastanawiamy się też, gdzie będziemy bardziej bezpieczni: w hotelu czy wyjeżdżając do rodzin. Oba wyjścia wydają się nam niebezpieczne. Nie będziemy przecież cały czas siedzieć w pokojach, a na ulicy możemy wpaść w milicyjne łapy. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, kiedy znów ruszy produkcja okrętowa.
Rozpoczyna się „Dziennik telewizyjny”. Przed kamerą pojawia się wicepremier Stanisław Kociołek, były I sekretarz KW PZPR w Gdańsku. Informuje, że bandy rozwydrzonych wyrostków robiły burdy uliczne w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie i Elblągu. Nawołuje, żeby klasa robotnicza dała im odpór i jutro przystąpiła do pracy. Na te słowa cała sala ryczy ze śmiechu.
- Chciałby nas pozamykać - powiedział ktoś, dopełniając zdanie wiązką niecenzuralnych słów. - O, niedoczekanie jego.
Czwartek. Krwawa zemsta
Rano chyba nikt z hotelu nie idzie do pracy. Ja wybieram się do Gdyni, żeby porozmawiać z kolegami, jak u nich przebiegał robotniczy bunt. Bo na informacje z radia, telewizji i prasy nie ma co liczyć. Kolejki kursują tylko do Sopotu, dalej droga jest zamknięta. Na dworcu ludzie opowiadają, jaką krwawą łaźnię zgotowało wojsko i policja robotnikom idącym do pracy. Dowiaduję się, że strzelano do wychodzących z pociągu już na peronie, kiedy nie mieli gdzie się skryć. Słyszę o setkach ofiar. Jedna ze starszych kobiet mówi, że nie wysiadła z pociągu na przystanku Gdynia Stocznia i widziała, jak jeden z umundurowanych bandytów strzelał kilka razy do ciężarnej kobiety usiłującej przejść przez betonowy płot. Nie spoczął, póki nie padła martwa.
Komuniści wzywali, żeby udać się do pracy, a teraz strzelają do bezbronnych, porządnych ludzi. Widocznie chcą się mścić za spalony budynek KW PZPR
- mówię w myślach, czując w kościach, że sytuacja stała się bardzo poważna.
Decyzję podejmuję szybko. Wsiadam do pociągu jadącego do Tczewa, by jak najszybciej wydostać się stąd do rodzinnego domu na Żuławach. Rewolucja się skończyła, zaczęło się polowanie na młode wilki. Ojciec wita mnie z wyrazem ulgi. Martwił się, słuchając wieczorami Radia Wolna Europa. Z ulgą przyjmujemy informację w „Dzienniku telewizyjnym” o zmianie kierownictwa partii i rządu.
Stocznia Północna wznawia produkcję dopiero 7 stycznia 1971 r. Zanim przystępujemy do pracy, musimy podpisać oświadczenia, że nigdy w życiu nie będziemy już strajkować, tylko każdy z nas będzie „uczciwie pracował dla dobra swojego i swojej rodziny”.
Kwit podpisałem, ale z walki nie zrezygnowałem - aż do zwycięstwa.
Wawrzyniec Rozenberg Urodzony w 1947 r. w Gnojewie pod Malborkiem. Po ukończeniu zasadniczej szkoły zawodowej pracował (od 1964 do 1993 r.) jako elektromonter okrętowy w Stoczni Północnej w Gdańsku. W grudniu 1970 r. uczestnik strajku w stoczni i protestów robotniczych na ulicach Gdańska. W marcu 1981 r. (po wyjściu ze szpitala, gdzie spędził wiele miesięcy) wstąpił do NSZZ Solidarność, a w grudniu tego samego roku uczestniczył w strajku w stoczni. W latach 1981-1983 skarbnik na Wydziale W-4 oraz w stoczniowej Tymczasowej Komisji Zakładowej. Od 1982 do 1987 r. członek redakcji i autor tekstów w piśmie TKZ stoczni „Wiadomości”, zaś w latach 1987-1989 członek redakcji i autor tekstów w piśmie „Północna”. Od 1983 do 1988 r. doradca Bractwa Oblatów św. Brygidy. W sierpniu 1988 r. współorganizator strajku w stoczni, członek Zakładowego Komitetu Stoczniowego. Po zakończeniu strajku zwolniony z pracy i powołany do wojska; pozostawał w ukryciu, poszukiwany listem gończym (wraz z Bolesławem Konopką). Po dwóch tygodniach przywrócony do pracy m.in. na skutek interwencji Lecha Wałęsy. W 1989 r. delegat Stoczni Północnej (z B. Konopką) do Komitetu Organizacyjnego Solidarności w Gdańsku, w czerwcu 1989 r. wiceprzewodniczący Komisji Wyborczej nr 10 w Pruszczu Gdańskim. W latach 1989-1992 ponownie w Solidarności, skarbnik oraz autor tekstów w biuletynie KZ. W 1991 r. założyciel Solidarności Pracy, współautor deklaracji programowej; 1992-1998 członek założyciel Unii Pracy; 1992-1993 członek Solidarności ’80. W pierwszej poł. lat 90. współpracownik „Tygodnika Gdańskiego”, „Gazety Gdańskiej”, „Echa Pruszcza”; od maja 1993 r. dziennikarz „Dziennika Bałtyckiego”. Autor książek „Wojsko, jakie poznałem” (Manchester 1995) oraz „Demokracja, jaką poznałem” (2016). Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi (1975), Złotym Krzyżem Zasługi (1985), Krzyżem Wolności i Solidarności (2016). Na podstawie hasła Arkadiusza Kazańskiego w Encyklopedii Solidarności. |