Placki grube jak poduszki, polewanie wodą i dziady wiosenne. Tradycje wielkanocne w naszym kraju są wyjątkowo bogate
Święta wielkanocne były w dawnej Rzeczpospolitej szczególnym czasem. Uważano je powszechnie za okres o „wielkiej doniosłości”. Przy stole obowiązkowo gromadziła się cała rodzina, zażegnywano wszelkie spory oraz kultywowano pradawne tradycje i zwyczaje. Niektóre z nich były piękne, wzruszające, inne zabawne. Nie zapominano też o zmarłych członkach rodzin.
„Był w domu naszym pokoik narożny, niewielki, w którym na święta wielkanocne ustawiano święcone na dużych stołach zasłanych białymi obrusami (...)” – pisał Zygmunt Gloger w 1900 r. w swoich „Wspomnieniach z lat dziecinnych”. „Przynoszono do tego przybytku z kuchni i spiżarni ciasta i mięsiwo. Więc najprzód widziałeś jak Brzozosia z niewiastami dźwiga ostrożnie wysokie na łokieć, walcowatego kształtu baby szafranowe, przybrane w białe czepce z lukru, różnobarwnego maku i konfitur domowych (...). U ich stóp leżały pokotem, w drugim szeregu, niby wasale, placki pulchne, a grube jak poduszki, wysadzane rzędami białych migdałów i czarnych, wielkich rodzenków”.
Wąż w sto pierścieni
Swoje wspomnienia Zygmunt Gloger snuł na temat świąt wielkanocnych, które odbyły się w jego rodzinnym domu ok. 1860 r., a więc czterdzieści lat wcześniej. Jednak nadal dokładnie pamiętał kolejność ustawienia, zapachy i zapewne także smaki tej „święconki” z czasów dzieciństwa. Opis robi wrażenie także dzisiaj. Bo autor opiewał m.in. głowę potężnego wieprza z jajkiem w paszczy, parę rumianych prosiąt z zamrużonymi oczami i „pozakręcanymi kokieteryjnie ogonkami”, nadziewane indory, pieczonego baranka oraz stos kiełbas „podobien do węża skręconego w sto pierścieni”. Wspomniał także m.in. o koszach rumianych pierogów oraz galaretce z nóg wołowych. Wszystko piętrzyło się w owym małym pokoiku narożnym.
„Dziś wydać się może dziwnem, kto to był w stanie spożyć tyle jadła i zapasów? Owóż wiedzieć trzeba, że wówczas na stole dworskim utrzymywano połowę służby i czeladzi (…), a każdy otrzymywał święconkę oddzielnie (...)” – notował Zygmunt Gloger. „Wszystko oczekiwało w Wielką Sobotę na przybycie proboszcza, który w dniu tym objeżdżał dwory, wioski i zaścianki, poświęcając swym parafianom dary Boże”.
Jednak, aby zjeść owe smakołyki trzeba było mieć odpowiednie, duchowe przygotowanie, cierpliwość oraz siłę woli. Wielkanoc poprzedzał przecież Wielki Tydzień. To był w Polsce szczególny, bardzo ważny czas. Związanych z nim było wiele wierzeń i przesądów. W domach odbywały się wówczas wielkie porządki, bielono ściany mieszkań i chat, zdejmowano zimowe zagaty (czyli dodatkowe ocieplenia domów), usuwano brud i kurz ze wszystkich możliwych zakamarków i kątów.
- Ludzie chodzili do spowiedzi. W tym czasie obowiązywał też post. Szczególny był Wielki Piątek. Wiele osób w ten dzień rezygnowało zupełnie z jedzenia – wspomina 54-letni Adam Gąsianowski, regionalista, fotograf oraz właściciel Muzeum Fotografii w Zamościu. - Na wartach w kościołach przy „grobach pańskich” ustawiali się tego dnia strażacy. Tak było podczas mojego dzieciństwa w Zwierzyńcu i tak jest teraz. Bo tradycja w tych okolicach nadal jest silna i kultywowana. Wierni całowali także pokornie krzyż podczas adoracji. Kobiety w Wielką Sobotę przygotowywały różne potrawy oraz piekły ciasta. Uważano bowiem, że wszystkie, świąteczne przysmaki powinny być gotowe w Wielki Piątek, a najpóźniej w Wielką Sobotę, byle przed południem. Wtedy powstawały też bajecznie kolorowe pisanki i kraszanki.
Popularną metodą na ozdabianie wielkanocnych jaj w dawnej Polsce była technika batikowa. Na czym ona polegała? Jak tłumaczył w 1939 r. prof. Kazimierz Moszyński, etnograf, etnolog i slawista w swojej monumentalnej „Kulturze Ludowej Słowian” ozdoby nanoszono na powierzchnię jaj woskiem, co nazywano „pisaniem” (stąd nazwa). Następnie wkładano je do zimnego lub letniego barwnika, który miał formę roztworu.
W XIX i na początku XX w. farbowanie pisanek odbywało się w naturalnych barwnikach roślinnych np. w popularnej kiedyś brezylii (w słowniku języka polskiego M. Arcta z 1929 r czytamy, iż chodzi o brezylję lub bryzylkę - „brazylijskie drzewo dostarczające barwnika czerwonego"), w wywarze z kory dębowej (dawała kolor czarny), w odwarze z łusek cebuli (odcienie żółci i brązu), w soku z buraków (kolor różowy) z kory dzikiej jabłoni, listków kwiatu malwy, a nawet szafranu. Jaja jednobarwne nazywano natomiast kraszankami. Czasami wydrapywano na nich różne wzory, motywy kwiatowe czy napisy „Alleluja”.
Gliniany baranek i „zielonka”
W Wielką Sobotę odbywało się święcenie pokarmów. Wierni udawali się także gromadnie do kościołów. Tam uczestniczono w ceremoniach święcenia ognia (przed świątyniami wieczorami rozpalano wysokie ogniska), wody, a także pokarmów wielkanocnych. Post kończył się o świcie w dniu zmartwychwstania Chrystusa. Obwieszczały to bijące w kościołach dzwony. Wierni ruszali wówczas z procesją rezurekcyjną. Potem zjadano śniadanie wielkanocne.
- Z tym postem to było w moim dzieciństwie różnie – wspomina z uśmiechem Adam Gąsianowski. - Mama wysyłała nas z bratem Waldkiem ze święconką do kościoła. Na czczo. Tak było w kolejne Wielkie Soboty. Jak ten koszyk z jedzeniem nam pachniał, wiercił w nosach. No i nie było siły: zjadaliśmy wracając do domu część jajek, bo za wędlinę mama bardziej się złościła, aż nam oczy na wierzch wychodziły. Zatykało nas, bo popić nie było czym.
Święcenie pokarmów w roku 1965 dobrze zapamiętał Mirosław Chmiel, zasłużony fotograf z Zamościa. Dlaczego? - Miałem wtedy osiem lat. Mama wysłała mnie wraz z Bożeną, moja młodszą siostrą, do kościoła ojców Redemptorystów p.w. św. Mikołaja na zamojskim Starym Mieście – wspomina. - Jednak wydało się nam, że ksiądz za mało pokropił nam koszyczek w którym były jaja, chleb, masło, kiełbasa i chrzan. Zatem wybraliśmy się do Kolegiaty (dzisiaj to Katedra), ale tam było podobnie. Poszliśmy więc do kościoła p.w. św. Katarzyny. Tam już to księdzu lepiej naszym zdaniem wypadło. Nie było nas jednak w domu dwie godziny. Rodzice się o nas martwili…. My jednak mieliśmy naprawdę odpowiednio poświęconą święconkę.
Jak wyglądały świąteczne uczty? Jak pisał ks. Waldemar Malinowski w swoim „Minionym czasie”, na wielkanocnym stole obowiązkowo musiał się kiedyś znaleźć gliniany baranek z chorągiewką oraz tzw. „zielonka” (był to owies zasiany w jakimś naczyniu 10 dni przed świętami). Przed śniadaniem odmawiano modlitwę, a następnie domownicy podchodzili „według starszeństwa” do seniorów rodzin i składali im życzenia. Dzielono się wówczas „święconką”, czyli poświęconym dzień wcześniej, gotowanym jajkiem oraz innymi pokarmami. Potem rozpoczynało się śniadanie. Czasami przedłużało się ono na wiele godzin. Nie bez powodu.
„Wielkanoc bywała zawsze domową uroczystością wielkiej doniosłości” – podkreślał w 1900 r. Oskar Kolberg. „Zgromadzała bowiem prawie każdą, rozpierzchniętą po świecie rodzinę pod dach domowy, dla ogrzania przy rodzinnym ognisku”.
Na świątecznych stołach musiał się znaleźć biały barszcz z kiełbasą, jajami i chrzanem. Zajadano też bigos, wędliny, ciasta. Oczywiście popijano też wódkę i inne trunki, czasami w nadmiernych ilościach. Poświęcone jedzenie darzono ogromnym szacunkiem. Nic nie mogło się zmarnować.
- Pamiętam, że potrawą wielkanocną, którą szczególnie w dzieciństwie lubiłem były w naszym domu kluski z makiem i różnymi owocami, cynamonem i ścieranymi skórkami z pomarańczy. Przygotowywała to danie moja mama z siostrami – opowiada 61-letni Krzysztof Bielecki, wydawca i właściciel jednej z księgarni w Zamościu. - W domu na święta zawsze podczas Wielkanocy pojawiały się wiązanki z bazi, które zbierane były w okolicy. To także była u nas tradycja.
Niektórzy tego dnia wędrowali także cmentarze.
Wróżba staropanieństwa
- W mojej rodzinie w Wielkanoc zawsze odwiedzaliśmy groby bliskich na zamojskim cmentarzu parafialnym – wspomina Mirosław Chmiel. - Tam odnawialiśmy modlitwy, zapaliliśmy znicze. Ten zwyczaj kultywowany jest w mojej rodzinie do dziś.
Ma on długą tradycję. Nie tylko w Zamościu i innych miastach. „Tego dnia odwiedzano groby najbliższych, zanoszono pisanki, chleb, zapalano świeczki. Skorupki z poświęconych jaj i pisanek zachowywano, ponieważ, jak poświęcona palma, miały one moc magiczną” - pisał ks. Waldemar Malinowski o zwyczajach w regionie hrubieszowskim. „Tak więc dawano je kurom, żeby dobrze się niosły; kurczętom, żeby dobrze się chowały. Słoninę ze święconki chowano do skrzyni, smarowano nią też wymiona krów, co miało je chronić przed zapaleniem”.
W „ruch” szły także pisanki i kraszanki. Używano je w dość nietypowy sposób. „Po południu w ten dzień Wielkanocy chodzą chłopaki i dziewczęta po wsi, przechwalając się pięknością swoich kraszanek – pisał w 1890 r. Oskar Kolberg w tomie swoich dzieł pt. „Chełmskie”. „Są to jajka w farbie gotowane i zręcznie upstrzone w różne kolory. Potem, dobywając po jednej sztuce z kieszeni, próbują, która mocniejsza, biją je nawzajem sztorcem obracając, a ten którego mocniejsze jaje, ma prawo zabrać słabsze, rozbite”.
Zdarzało się, że niektórzy pięknie ozdabiali jajka, które... nie były ugotowane. Wówczas jak pisał Kolberg „jajecznica” oblewała ręce uczestników takiej zabawy (na Zamojszczyźnie nazywano ją „kumaniem”). Był to figiel, który wzbudzał na wsi powszechny śmiech.
Odbywały się też inne ceremonie. „Gospodarze jajo święcone turlali w oziminie; bacząc czy jajo chowa się w zbożu, czy też nie, co miało na celu wybijanie kąkolu szkodliwego dla wzrostu zboża” – pisał ks. Waldemar Malinowski. „Urodzajowi sprzyjało zakopywanie skorupek poświęconych jaj w ogrodzie. Pisanki spełniały też rolę daru. Chrzestni wręczali je chrześniakom z życzeniami pomyślności”.
Jeśli jakiejś dziewczynie podobał się chłopak, również mogła go obdarzyć pisanką. W ten sposób zachęcała go do zalotów. Natomiast pannom, którym wypadły z rąk pisanki, a ich skorupki się stłukły, wróżono staropanieństwo. Mogła to być także wróżba krótkiego życia. Kultywowano też inne, zapomniane dzisiaj zwyczaje. „Tak jak po Bożem Narodzeniu, dzieciaki zwykły chodzić po kolędzie” – notował Oskar Kolberg.
Poniedziałek wielkanocny związany był ze śmigusem-dyngusem lub jak kiedyś mówiono „szmigusem mokrym”, czyli wielkim oblewaniem wodą. Uważano, że taka tradycja zapewnia jej uczestnikom urodzaj i zdrowe życie. Trzeba było jednak uważać. Niejedna dziewczyna została bowiem tego dnia wrzucona do rzeki lub oblana zimną wodą z wiadra.
- To był piękny czas. Jako dziecko w lany poniedziałek ganiałem przez cały dzień po części Zwierzyńca zwanej wówczas „Odcinkiem” (okolice ul. Batalionów Chłopskich). Napełnialiśmy wodą wiadra, butelki, a we wcześniejszym dzieciństwie specjalistyczny sprzęt, który służył zwykle do… stawiania babek w piaskownicy – wspomina ze śmiechem Adam Gąsianowski. - Lało się wodę czym popadło i kogo popadło: dziewczyny i chłopaków. I ja bywałem cały mokry, od stóp do głów. Bywały lane poniedziałki, że musiałem wiele razy przebierać się w suche ubrania.
Podobnie pamięta to Krzysztof Bielecki. - Można było oblewać ludzi i nikt się za to nie złościł. Niektóre dziewczyny specjalnie po to wychodziły z domów – wspomina.
Odwiedziny duszne
Obchody związane z Wielkanocą trwały długo. Jednym z ważnych w dawnej Rzeczpospolitej (głównie w jej wschodniej części) obrzędów były dziady wiosenne. Rozpoczynały się one w czwartek po Wielkanocy. Wówczas także „dzielono się” ze zmarłymi poświęconym jedzeniem.
Piękny opis takiej archaicznej ceremonii można znaleźć w wydanej w 1900 r. książce Zygmunta Glogera pt. „Rok polski w życiu, tradycji i pieśni”. Wyszedł on spod pióra Marii Rodziewiczówny (żyła w latach 1864—1944), cenionej pisarki, która należała do Warszawskiego Towarzystwa Teozoficznego. Członkowie tej organizacji uważali, że istnieje możliwość bezpośredniego kontaktu człowieka ze światem nadprzyrodzonym. Stąd być może zainteresowanie pisarki magicznymi obrzędami ludowymi.
"Skoro słońce błyśnie, w każdej chacie jedna lub dwie kobiet szykuje się w odwiedziny duszne" – czytamy w tej relacji. "Ubiera się odświętnie w białe płótno, wynosi z komory zachowane umyślnie na ten cel resztki święconego i zawinąwszy je w fartuch, zapowiada rodzinie: idę teraz na dziady! I idą jedna za drugą sznury białych postaci za wieś, na piaski cmentarne. Idą skupione i uroczyste, boć spełniają odwieczny obrządek (...). Cmentarz zwykle zapomniany zaludnia się temi, białemi postaciami, jak tłumem widm".
Wyglądało to malowniczo. Bo owe ubrane na biało kobiety czasami długo błądziły świtem między wiejskimi mogiłami. „Nagrobków tam nie ma, napisów nie znajdziesz, a one zresztą czytać nie umieją” - pisała Rodziewiczówna. „Gdy człowieka tu zakopią - trochę piasku ino nagarną i zatkną malutki krzyżyk. Ale po kilku dniach wiatr kopczyk zdmuchnie, a po kilku miesiącach krzyżyk upadnie, ramiona straci i mogiła niczem się od innych nie różni. Błądzą tedy kobiety i odszukują sobie tylko znajomych znaków”.
Były to zwykle paciorki lub np. czerwone nici zaplątane na krzyżach. Na niektórych grobach wieszano także fartuszki z wyszytymi na nich krzyżami lub jakieś domowe pamiątki. Niestety, okoliczni pastuchowie oraz włóczędzy często takie drobiazgi kradli. Dlatego żałobnice musiały podczas wiosennych dziadów takich już nieoznaczonych mogił szukać, lub tworzyć je na nowo.
„Wtedy (kobieta) restauruje mogiłę, rękami zgarnia znowu piasek na kopczyk, zbiera ułomki krzyża, prostuje go i ramiona zakłada, zawiesza nowy fartuszek. Krzątają się tak wszystkie (…). Teraz kobiety zaścielają obrusami kopczyki mogilne i składają do nich kołacz (placek z mąki pszennej lub żytniej), jaja, ser i kiełbasę i flaszkę wódki. Wtedy siadają naprzeciw, w kuczki, podpierają brodę pięścią i zaczynają z nieboszczykami rozhowor”.
Przypominało to zawodzenie, które było słychać bardzo daleko. Czasami brzmiało jak żałosne wycie. W ten sposób kobiety opłakiwały mężów, synów, rodziców, wnuków. „Oj doniu, moja dońko - zawodzi matka. Nie chcesz ty mi prząść ani tkać. Samą mnie zostawiłaś na robotę. Nie masz ciebie, nie masz. Oj dolaż moja dola, doleńka!” - czytamy w tej relacji sprzed 120 lat. „Trwa to długo, cichnie, to znowu rośnie, ogarnia cały cmentarz, aż wreszcie któraś się podnosi - nalewa czarkę wódki, żegna się i woła: Piję ja do ciebie doniu serdeczna, żebyś wiedziała, że ci nic nie żałuję”.
Po takich życzeniach wylewano czarkę wódki na cmentarną ziemię. Potem na grobach rozpoczynała się biesiada. Łamano wówczas kołacze i kruszono ser.
Uciecha z wiosny i życia
Opowiadano przy tym zmarłym o wszystkim, co się we wsi wydarzyło w ostatnim czasie: o dorastających dzieciach, chorobach, bykach i krowach czy obsianych spłachetkach chłopskich zagonów. Pamiętano przy tym, żeby na groby lub pobliską ziemię położyć „wszelkiego posiłku cząstkę”. Potem nastrój zebranych się polepszał.
„Pod wpływem libacyi rozczulają się, zbierają się w gromadki, gwar rozmów staje się żywszy, wspominają różne dziwy, strachy: a wreszcie smętek i zawodzenie przechodzi w jakąś dziką uciechę z wiosny, z życia, wśród mogił roją o swatach, o weselach – rozpoczynają się śpiewy i śmiechy” - pisała Maria Rodziewiczówna. „Zbierają się do odwrotu, sprzątając resztki jadła i ciągną ku wsi gwarnym tłumem”.
Wieczorem cmentarze odwiedzali okoliczni pastuszkowie i żebracy. Szperali w ziemi w poszukiwaniu resztek jedzenia. Nie tylko wtedy. Na Zamojszczyźnie cmentarze odwiedzano także w niedzielę przewodnią, czyli tydzień po Wielkiej Niedzieli.
"Na całym obszarze słowiańskim znane są podobne libacje i ustawiania pokarmów w czasie świąt ku czci zmarłych (...), (jednak) w polskich zwyczajach nie zachowały się żadne wyraźne ślady ucztowania na grobie, jak tylko zwyczaj rozdawania dziadom umyślnie pieczonego chleba" – napisał Adam Fischer w swoich "Zwyczajach pogrzebowych ludu polskiego" z 1921 r. "Na polskim gruncie nie niesie się atoli tych pokarmów na grób, ale pod krzyż, bo tam jako na rozstajach i wszelkich granicach dusze zmarłych (...) błądzą spragnione jakiegokolwiek pokrzepienia".
Autor oparł swoje wnioski na zebranych relacjach i własnych obserwacjach. Zastrzegł jednak, że dokładniejsze badania pozwoliłyby zapewne rozszerzyć wiedzę na ten temat. O pradawnych dziadach wiosennych już nawet nie wspomniał.