Piotr Stelmach: Grzegorz Ciechowski nie był ideałem, nikt z nas nim nie jest
- Ciechowski to człowiek, o którym często myślę: twórczy autorytet. Autorytet w słowie, autorytet, jeśli chodzi o operowanie nim, a w późniejszych latach również autorytet, jeśli chodzi o produkcję muzyczną - mowi Piotr Stelmach, autor książki „Lżejszy od fotografii. O Grzegorzu Ciechowskim”, w rozmowie z Dorotą Kowalską.
Mówiąc szczerze, podziwiam pana, bałabym się pisać książkę o swoim idolu, a wiem, że Grzegorz Ciechowski kimś takim dla pana był.
To jest wyjście poza własny bezpieczny klosz, którym się człowiek otacza, kiedy ma się wypowiadać o swoim idolu albo prezentować jakiś jego utwór.
Ale nie czuł pan strachu?
Oczywiście, że czułem. Ja w tej książce chciałem wyleźć ze wszelkich stref komfortu, jakie mnie otaczały w związku z Grzegorzem i zespołem Republika. Najważniejsza do opuszczenia była zatytułowana: „Piszesz o swoim pierwszym idolu”. Grzegorz nie był bogiem, robił - jak każdy z nas - błędy. Zaliczał pomyłki, które czyniły go człowiekiem. One zawsze składają się na konkretne zdjęcie każdego z nas. Na zdjęcie Grzegorza także. Tak długo, jak długo ludzie żyją wspomnieniami o nim, czy tymi dobrymi, czy tymi, w których Grzesiek gdzieś tam się potyka, ale idzie dalej, tak długo żyje również i on sam. Z pełną premedytacją stłukłem ten kloszyk wokół siebie. I dzięki wielu opowieściom zobaczyłem go jako faceta z krwi i kości, tu i teraz. Albo tam i wtedy. Człowieka niczego nieudającego, niepróbującego się okleić plasterkami tanich pochlebstw. Jeśli leciała mu krew, to prawdziwa, żylna. Jeśli miał na sobie jakąś ranę, to ją pokazywał. Nie udawał, że nic go nigdy nie skaleczyło. I oczywiście dawał sobie z tym mężnie radę, bo w życiu miał sytuacje różne: raz był na dnie, raz był na totalnym topie. I z jednym, i z drugim umiał sobie poradzić. Te wspomnienia - nie tylko pozytywne - stworzyły jego portret. Mam tylko nadzieję, że jest to portret wierny. Druga rzecz, którą chciałem w tej książce zachować, to sznyt Trójki, który nauczył mnie takiego, a nie innego sposobu mówienia o muzyce. To nieustająca atencja dla jej twórców, nawet jeśli czasami jest przegięta, przesadzona i nie do końca obiektywna, to na pewno wynika ze szczerej pasji. Jeśli masz do dyspozycji antenę, czas sceniczny i ludzi słuchających tego, co mówisz, powinieneś raczej prezentować im rzeczy pozytywne, a niekoniecznie urządzać połajankę. Uciekam od tego. Jestem typem „pozytywnego opowiadacza”.
Poszedł pan w dość bezpieczną dla siebie formę, bo opowiada o Grzegorzu Ciechowskim ustami innych.
Ale na tyle, na ile zawarłem siebie w tej książce, opowiadam o Grzegorzu w miarę obiektywnie. Nie wszystko, co napisał i nagrał, porwało mnie. Nie jestem bałwochwalczym wielbicielem każdego dźwięku, każdego utworu, pod którym się podpisał. Śmiało i otwarcie to deklaruję. Na przykład nie lubię płyty „Republika marzeń”. Trudno byłoby mnie też zaliczyć do wielbicieli albumów „1991” czy „ojDADAna”.
Nie wszyscy wróżyli sukces „Republice marzeń”!
Kiedy się ukazała, było o niej ciszej niż „przewidywała ustawa”. Ale przecież nie chodziło o to, żeby każda płyta była republikańska według jakiegoś wzorca, równania, które sobie napisali fani i pod które wszystko będzie można włożyć. Tego nie mamy prawa wymagać od artystów. Natomiast do mnie osobiście ta płyta nie mówiła. Nie otrzymałem od niej komunikatu, przy którym mógłbym się na dłużej zatrzymać. Tak samo nie dostałem podobnego komunikatu od albumu „ojDADAna”. Oczywiście, jeśli się weźmie pod uwagę panoszącą się wówczas w Polsce biesiadną pseudoestetykę, była to propozycja z zupełnie innego kosmosu. Ocalała od zapomnienia ludowych twórców i udowadniała, że można ich przystroić w nowoczesność bez odzierania z artystycznej esencji. Jednak ja nigdy nie potrafiłem potraktować tej płyty inaczej niż w sposób dydaktyczny. Z własnej, nieprzymuszanej woli włączałem sobie ten album, hmm, rzadziej niż incydentalnie. Więc to nie jest tak, że walę czołem w każdą posadzkę, na której jest napisane: „Grzegorz Ciechowski” albo „Obywatel GC”, albo „Republika”. Kompletnie nie o to chodzi. Natomiast wiem jedno - że nieważne, czy Grzegorz imał się takich, czy innych pomysłów, zawsze byłem pewny, że wykona je dobrze. Że doprowadzi je do końca na maksa profesjonalnie. I w ramach świata, który proponuje nam na danej płycie, w tomiku wierszy czy muzyce filmowej, jest mnie w stanie bezpiecznie przeprowadzić za rękę przez most nad wzburzoną wodą.
On się urodził taki utalentowany? Chłopak z małej miejscowości, który gra na flecie, pianinie, pisze wiersze - sporo jak na jednego młodego człowieka. Skąd to się w nim wzięło?
Nie wiem. Nie znałem go, nie wiem, skąd to się w nim wzięło, ale musiał skądś te zainteresowania zaczerpnąć. Musiało coś go w tym zafascynować, „ukraść”. Pokochał flet i grę na nim. Chodził na prywatne lekcje gry na pianinie, by później już jako świadomy muzyk i lider wykorzystywać ten instrument bardzo po swojemu. W wykonaniu Ciechowskiego pianino czy fortepian brzmiały jak perkusja. Grzegorz nie był wirtuozem, wygrywającym jakieś niesamowite pasaże. Grał wręcz siłowo. „Tam! Tam! Ta dam!!” - to walenie w bęben, a nie gra na klawiaturze. Ale był to teren, który Grzegorz sobie wypracował i wyrzeźbił. No i stworzył swoją odrębną estetykę. Poza tym słowo. To ono w przypadku Ciechowskiego robiło różnicę. Gigantyczną. Było komponentem, który decydował, ważył i dzięki któremu Grzegorz przeciągnął na swoją stronę tak wielu odbiorców.
Przy okazji śmierci Kory Sipowicz mówiło się, że kiedyś te teksty - właśnie jej, ale też innych zespołów, coś z sobą niosły, dzisiaj już nie niosą. Pan się z tą opinią zgadza?
Fakt, iż wiele rzeczy zostało już powiedzianych, wyartykułowanych, być może powoduje, że dziś punkt ciężkości jest nieco w innym miejscu. Bo trudno muzykę istotną, zaangażowaną odbierać w oderwaniu od miejsca, w którym została stworzona i którego w tak znakomitej części dotyczyła. Z drugiej strony, jest przecież mnóstwo tematów uniwersalnych, które będą iskrą dla muzyków pod każdą szerokością geograficzną. Inaczej zachłystywaliśmy się muzyką w latach 80., inaczej słuchamy jej dziś. Ale nie znaczy to, że dziś nie słuchamy jej wcale lub nie wsłuchujemy się w nią. Nie mam co do jednego wątpliwości - w tym kraju są wciąż bardzo zdolni artyści. Młode pokolenia dokładają do pieca, aż miło. Gdybym w to nie wierzył, nie spędziłbym ani minuty przed mikrofonem. Trzeba się rozglądać, szukać młodziaków, pokazywać ich i ich twórczość światu i nawet jeśli się pomylimy, jeżeli nasz gust czy intuicja okażą się niecelne, trzeba cisnąć. To daje ogromną frajdę, bo nowa muzyka - jeśli wierzymy, że w nas coś uruchamia - to może uruchomić to coś również w słuchaczach. Jestem o tym przekonany.
Myśli pan, że w muzyce wszystko już zostało powiedziane?
Z pewnością dzisiaj takich przewrotów w muzyce już nie ma. Nie ma na przykład tak powszechnego zjawiska, jakim na początku lat 90. był zespół Nirvana. Zmiatali wszystko, co było na ich drodze. Stali się kapelą absolutnie kultową za swojego krótkiego żywota. Ich działalność pozwoliła młodym muzykom i odbiorcom uwierzyć w powrót do korzennych fascynacji. Czterech młodych kolesi w podartych spodniach i trampkach wychodzi z garażu i robi światu drenaż. Piękna sprawa. Kolejne długie lata pokazały nam, że takiej rewolucyjnej, pociągającej tyle milionów osób muzyki nie ma, ale z drugiej strony, czy być musi? To jest pytanie, które często sobie stawiam: czy za każdym razem w muzyce musimy odkrywać „czwórkę” Zepplinów, „OK Computer” zespołu Radiohead, „Kind Of Blue” Milesa, „Giant Steps” Coltrane’a i „Sierżanta Pieprza” Beatlesów? Bo jeśli musimy, to każdy słuchacz powinien być muzycznym „docencikiem”, a muzyka dziedziną kompletnie pozbawioną spontanu. Piosenki, płyty, koncerty powinny nieść przyjemność, coś dawać, nawet jeśli najbardziej rewolucyjnymi na świecie nie są.
Czym Grzegorz Ciechowski porwał ludzi?
Przede wszystkim słowem. Ale on miał w zespole znakomitych fachowców. Zbyszek Krzywański, Paweł Kuczyński, Leszek Biolik i Sławek Ciesielski to nie byli sidemani. To byli ludzie w równym stopniu odpowiedzialni artystycznie za sprawne funkcjonowanie tego mechanizmu. Do tego doszło jeszcze konkretnie ożywienie rynku muzycznego, którego jednym z autorów był Andrzej Ludew - manager Republiki. W kolejnych latach zespołem opiekował się Jerzy Tolak - przedstawiciel ginącego gatunku managerów wiernych i na wskroś uczciwych. To była ekipa… Porwali ludzi pakietem tekstowo - muzyczno - ludzkim. To był pierwszy polski zespół „zrobiony” w całości. Dzisiaj bardzo często w terminologii piłkarskiej używa się sformułowania: piłkarz kompletny. Republika to był zespół kompletny. Oto okazało się, że w Toruniu funkcjonuje kapela grająca muzykę kompletnie „kwadratową” i porywa tłumy. Przedziwna sytuacja. „Kombinat” nie miał prawa masowo zrobić niczego, a jednak zrobił. Kolejne utwory i dwie pierwsze płyty także. Alternatywa, która weszła do masowej świadomości z niesłychanym kopem. Muzyka stworzona niezwykle precyzyjnie, bez miejsca na instrumentalne wycieczki i indywidualny szpan. Jeśli już, to szpanował cały kwartet, a Grzegorz - ponieważ znalazł się na froncie, pisał teksty, nosił fantazyjną grzywkę i był ich rzecznikiem - automatycznie podlegał najsurowszej ocenie i jednocześnie największej atencji. Republika zrobiła w mózgach młodych ludzi niezłe zamieszanie. Odwrócili istniejący dotąd porządek. Grali „nie po polsku”, inaczej. Mechanicznie, ale pięknie. I odwrotnie. Opowiadali o wszystkim zupełnie innym językiem - specyficznym, inspirowanym głównie Orwellem, ale własnym. Jakość sama w sobie. Poza tym, to był zespół, który jako pierwszy w Polsce miał logo, symbol graficzny i liternictwo. Republika z tamtych czasów to dla dzisiejszych grafików istotna lekcja. Jeden wielki chodzący font.
Wiem, że spotkał się pan z Grzegorzem Ciechowskim raz, więc dobrze go nie znał, ale jaki obraz człowieka wyłania się z opowieści ludzi, z którymi pan rozmawiał?
Człowieka wrażliwego i jednocześnie świadomego swojej mocy. Prawdziwego faceta. Człowieka, który popełniał błędy i nie miał zbyt łatwego życia prywatnego, na swoje własne życzenie.
Właśnie o to chciałam zapytać.
To człowiek, o którym często myślę: twórczy autorytet. Autorytet w słowie, autorytet, jeśli chodzi o operowanie nim, a w późniejszych już latach również autorytet, jeśli chodzi o produkcję muzyczną. Przecież on tak naprawdę zaprezentował światu Kasię Kowalską i Justynę Steczkowską...
Pomagał młodym artystom, nie wszyscy to robią.
Zaczynał prezentować światu Marcina Rozynka, później niejako w imieniu Grzegorza debiutancką płytę Marcina dokończył Leszek Biolik, ale te pierwsze pomysły na album „Księga urodzaju” powstały jeszcze we współpracy z Grzegorzem. On pierwszy tak naprawdę pokazał, że polska muzyka ludowa u swoich korzeni to nie jest biesiady obciach. Pokazał, że to gigantyczny dorobek, co więcej, że można z tego dorobku pięknie czerpać. A poza tym, co już nie należy do artystycznej kategorii, z tych wielu opowieści wyłania się też obraz faceta, który był bardzo rodzinną osobą.
Mnie się wydaje, że to był też człowiek, który radził sobie i z sukcesem i z porażką.
Radził sobie konkretnie, po męsku.
Co wcale nie jest oczywiste dla artystów, prawda?
Z tych opowieści wypływa jeszcze jedna rzecz: Grzegorz pozwalał sobie się zatracić. Pójść w tak zwaną długą, ale zawsze miał nad tym kontrolę. Zawsze potrafił wyjść po angielsku, albo powiedzieć: „stop” i postawić kieliszek do góry dnem. Wiedział, gdzie jest granica, której nie chce przekroczyć. To nie był utracjusz, który jechał po bandzie na łeb na szyję bez opamiętania. Myślę, że zawsze pamiętał o swoich życiowych ABS-ach. I myślę, że zawsze wiedział, kiedy ich użyć.
Pan zaczyna tę książkę od tyłu, od śmierci Grzegorza Ciechowskiego. Dlaczego właśnie tak?
Żeby nie zapadła ciemna kurtyna, żeby to wszystko nie skończyło się czymś bezwzględnym. Pomyślałam, że jeśli wyjdę od wydarzenia, które na moje pokolenie miało ogromny wpływ, bo tego, co stało się 22 grudnia 2001 roku nikt się nie spodziewał, a skończę narodzinami, to wszystko będzie się mogło zacząć od nowa. Te narodziny mogą przecież funkcjonować pod różną postacią - na przykład rozpoczęcia fascynacji Jego muzyką. Chciałem zakończyć tę książkę otwarciem furtki, a nie śmiercią, nie wielką kropką, po której jest wielka ciemność. Chciałem, żeby mimo wszystko po zakończeniu tej opowieści tliło się życie. Bo, co tu dużo gadać - przez te prawie 17 lat nie pozwoliłem nigdy na stwierdzenie - na antenie w Trójce czy gdziekolwiek, że Grzegorz nie żyje. Grzegorz żyje.
Był dla pana idolem, więc pewnie miał pan o nim jakieś zdanie, jakieś wyobrażenie. Ono, po rozmowach z ludźmi, którzy Ciechowskiego znali, jakoś się zmieniło?
Nie. Przekonałem się, że Grzesiek był prawdziwym facetem. Nie wiem, czy to się udało, ale mam taką nadzieje, że mu tą książką nie podwyższyłem cokołu. Że ten cokół nie zrobił się nadnaturalnie wysoki. Wreszcie, że zadzierając głowę, nie widzimy tylko ponurego marmuru, a dopiero gdzieś tam w oddali stojącego na nim Grzegorza. Chciałem nie tyle mu ten cokół ściąć i zniszczyć, ile na tyle go obniżyć, by Grzegorz był dobrze widoczny nie tylko jako artysta, geniusz słowa, wspaniały lider, znakomity producent, ale też jako człowiek. Jako ten, który jest między nami i popełnia te same błędy.
Któraś rozmowa z pana książki była dla pana szczególnie cenna?
Mnóstwo. Spotkanie z panią Heleną, mamą Grzegorza, i z jego siostrami - Małgorzatą Awad i Aleksandrą Krzemińską. Niezwykłe rozmowy. Również te, które przeprowadziłem z muzykami Republiki. Oni bardzo dobrze go znali. Niezwykła była współpraca z Jolą Muchlińską, która choć nie powiedziała ani jednego słowa w tej książce, bo nie udziela wywiadów, to opiekowała się wszystkim jak siostra. Dziś jesteśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi. Jola oddała nam do tej publikacji wiele pięknych, unikalnych pamiątek. Tak samo było z Gosią Potocką: zawsze ugościła, nigdy nie odmówiła pomocy i przekazała całą masę zdjęć ze swojego archiwum. Z Weroniką, córką Grzegorza, też przeprowadziłem kilka niezwykłych rozmów. Niezwykłych dlatego, bo wspominała go przede wszystkim jako tatę. Uczestniczyła w koncertach, miała wiedzę na temat utworów, jakie nagrał, ale przede wszystkim był dla niej tatą. I takie właśnie wspomnienia nam podarowała. Mógłbym jeszcze wymienić wiele nazwisk…
Wie pan, mnie się wydaje, że z tej książki wynika jeszcze jedna rzecz, że mimo różnych okresów w życiu, mimo błędów, które pewnie popełni, Grzegorz Ciechowski miał więcej przyjaciół niż wrogów. Ludzie go po prostu lubili.
O tak, zdecydowanie. Wydaje mi się, że dziś jest dużo więcej tych, którzy go podziwiają, niż tych, u których pozostawił po sobie jakiś życiowy absmak. Bo co, o nieobecnych fizycznie tylko dobrze albo cisza? Nie. Grzegorz nie był ideałem, ani półbogiem, bo nikt z nas nim nie jest. Natomiast jego sztuka wciąż jest bardziej pojemna niż złe wspomnienia tych, którzy mu złorzeczą. O ile tacy w ogóle są…
POLECAMY: