Piotr Cywiński. Chwytamy się okruszków nadziei
Rozmowa z Piotrem Cywińskim, dyrektorem Muzeum Auschwitz-Birkenau, który przeprowadził akcję ratowania 13-letniego Omara Farouqa, chłopca z Afryki skazanego przez szariacki sąd na 10 lat więzienia.
13-letniego Nigeryjczyka Omara Farouqa oskarżono o bluźnierstwo wobec Allaha. Miał się go dopuścić podczas kłótni z kolegą. W sierpniu 2020 szariacki sąd skazał chłopca na 10 lat więzienia. Pan postanowił mu pomóc.
O sprawie Omara dowiedziałem się od przyjaciela, który jest pochodzenia hinduskiego. Przysłał mi krótki artykuł. Sąd chciał zabrać Omarowi najpiękniejsze lata życia za bluźnierstwo, coś, co w normalnym kraju nie powinno być aż tak ścigane. Każdy miał kiedyś kilkanaście lat. Wiemy, jakie głupoty się wtedy robiło, mówiło albo pisało. Nikt by nie był na wolności, gdyby za coś takiego wsadzano do więzienia. Przypomniałem sobie, że dwa lata temu prezydent Nigerii zwiedzał Auschwitz i pomyślałem, że warto pokazać, że przeszłość łączy się z teraźniejszością. Liczyłem, że ma prawo łaski. Napisałem do niego list, w którym zaproponowałem, że skoro chłopak ma siedzieć 120 miesięcy, znajdę 120 osób, które pójdą do więzienia za niego. Postanowiłem też zorganizować zbiórkę pieniędzy na edukację Omara.
Jaka była odpowiedź?
Nie przyszła. Natomiast mój list wywołał ogromne poruszenie w mediach na całym świecie. Wywiązała się też dyskusja w Nigerii na temat obowiązującego prawa. Powstały koncepcje, żeby prawo szariackie mogło orzekać nie dalej, niż w granicach obowiązującego prawa cywilnego. W międzyczasie udało mi się zebrać nie 120, jak zakładałem, ale ponad trzysta osób, które zgłosiły się, by odsiedzieć część wyroku za Omara. Wśród nich były buddyjskie zakonnice z Indii, księża, profesorowie, biznesmeni, studenci, lekarze, ludzie z całego świata, w tym kilka osób z Nigerii i Polski. To było bardzo budujące. Wysłałem więc drugi list do prezydenta, dołączając do niego listę ponad trzystu nazwisk. Mniej więcej tydzień przed rocznicą wyzwolenia Auschwitz (27 stycznia) doszło do rewizji wyroku. Nigeryjscy adwokaci wspierający Omara pro bono, wykazali, że podczas procesu zostały pogwałcone obowiązujące w Nigerii procedury. I zapadł wyrok uniewinniający. Chłopak musiał być od razu wywieziony w inne rejony kraju, bo w rodzinnej miejscowości groził mu lincz ulicy. Potem rozpoczęliśmy zbiórkę pieniędzy. Zebraliśmy ponad 5 tys. euro na edukację Omara. W ich przekazaniu pomógł mi były poseł RP, Nigeryjczyk John Godson. Kilka lat temu założył fundację, która finansuje stypendia edukacyjne.
Dlaczego zaangażował się pan w ratowanie Omara?
W dniu, w którym przeczytałem jego historię, nagradzana była odznaczeniem resortowym nasza wieloletnia pracownica, która poświęciła ponad 30 lat na badania losów dzieci w KL Auschwitz. Tomiści lubią mówić, że jeżeli coś się wydarza przez przypadek, to należy do tego przywiązywać najwyższą wagę. Tak było u mnie.
Do Auschwitz trafiło ponad 232 tysiące dzieci.
Większość - niemalże wszystkie żydowskie dzieci - prosto z rampy kolejowej poszła do komór gazowych, nie dostały nawet numeru ani pasiaka. Były też dzieci, na których doktor Mengele robił swoje pseudobadania. Ich losy były często dramatyczne. Były dzieci z Zamojszczyzny i z Grodzieńszczyzny. Także w ich przypadku najczęściej kończyło się tzw. szpilowaniem, czyli uśmiercaniem za pomocą dożylnych zastrzyków z fenolu. Trochę dłużej żyły dzieci romskie. Obóz, w którym przebywały z rodzicami - Zigeunerlager - został zlikwidowany dopiero latem 1944 roku, a pozostałe jeszcze przy życiu małe dzieci zamordowano. Większą szansę przeżycia miały dzieci z Powstania Warszawskiego, bo trafiły do obozu dość późno i na rampie nie podlegały selekcji do komór gazowych.
Pan uratował Omara z Nigerii. „Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”.
Dzisiaj mamy siedem miliardów światów. Ci, którzy ratowali Żydów, nie pisali protestsongów, nie organizowali manifestacji, tylko pomagali jednej, dwóm, trzem osobom, czasami rodzinie. Nie chodzi o rewolucję i zbawienie całego świata, tylko o akcje, które mają konkretny wymiar. To bardzo trudne pracować w Auschwitz i nie czuć potrzeby konkretu. Inaczej człowiek poruszałby się tylko w pięknych słowach, w dobrze skonstruowanych przemówieniach i prezentacjach multimedialnych. Jak w masce.
Jak to jest pracować w jednym z najstraszliwszych miejsc na świecie?
Po 15 latach pracy w Muzeum Auschwitz-Birkenau bardzo się zmieniłem. Dawniej myślałem, że jest jakaś oś, rozpiętość pomiędzy dobrem a złem. A gdzieś po drodze są odcienie, etapy, szarości. Doświadczając historii Auschwitz, przez zanurzenie się w relacje ocalałych czy książki wspomnieniowe i czując na ramionach ciężar fizycznej pamięci tego miejsca, przekonałem się, że oś, którą sobie wyobrażałem, stanowi może jedną piątą tej osi, która naprawdę istnieje. Praca tutaj poszerzyła mi skalę w obie strony. I nauczyła mnie trochę inaczej patrzeć na dzisiejszy świat: na pewne rzeczy z większym wyczuleniem, na inne z większą pobłażliwością. Jednak cały czas patrzę przez pryzmat przemyśleń, które łączą się z Auschwitz, z dehumanizacją i ksenofobią pchniętymi aż do ekstremy.
Ma pan biuro z widokiem na krematorium i druty. Można się przyzwyczaić?
Nie. I z czasem jest coraz trudniej. Gdybym teraz zajął się czymś innym, to i tak ta praca zostałaby we mnie na zawsze.
Ciężko z tym panu?
Skojarzenia są ciągle te same. Nawet gdy idę chodnikiem, albo patrzę na normalne życie, to punkty odniesienia zdecydowanie przesunęły się za druty. Większość ludzi, którzy przychodzą do pracy w muzeum, odchodzi po trzech miesiącach, po roku, albo... zostają na zawsze. Człowiek stara się chronić przed tą treścią, przed własną wyobraźnią i różnymi pytaniami, ale nie da się tu pracować i uciekać od tego miejsca. W pewnym momencie trzeba zmienić strategię przystosowawczą, a wtedy to już staje się swoistym światem.
Kiedy mierzymy się z historią Auschwitz, pojawia się pokusa, by uprościć ją do schematu walki dobra ze złem. Jak uciec od przerysowania postaw krystalicznych więźniów i okrutnych nazistów?
Wsłuchiwać się w relacje tych, co przeżyli, zapominając o własnych przyzwyczajeniach. To był zupełnie inny świat. Wybory ludzkie były prowadzone wzdłuż innych aksjologii. Jeśli ktoś przykłada model oparty na etyce z normalnego świata do tamtego świata, to siłą rzeczy otrzyma wynik, który nie będzie w żaden sposób miarodajny. Ten, kto był tu deportowany, trafiał do świata, w którym większość przyzwyczajeń, reakcji, zachowań kompletnie nie pasowała. To był świat, w którym człowiek musiał ciągle podejmować decyzje na życie lub śmierć. To był człowiek, który wiedział, że aby on mógł przeżyć, ktoś inny prawdopodobnie będzie musiał zginąć. Jeśli udało mu się dostać drugi kartofel w zupie, wiedział, że dla innego zabraknie. To był człowiek, który nie żył w perspektywie śmierci. On żył wśród śmierci, bo przy barakach leżały stosy trupów, a w powietrzu unosił się gęsty dym z krematoriów. Każda próba opisania ludzkich zachowań przez pryzmat naszego doświadczenia jest kompletnie błędna. Błędnym jest również wzięcie tamtych doświadczeń i proste ich przełożenie na nasz świat. Często pojawia się pokusa, by uprościć i pokazać, że jeśli weźmiemy przykłady skrajne, to pewne modele dobre lub złe będą niepodważalne, bezwzględne. Obóz był poza skalą skrajności.
Po co nam takie miejsca,jak Auschwitz-Birkenau, Sobibor czy Treblinka?
Po wojnie miała miejsce dyskusja, co z tymi miejscami zrobić. Były różne koncepcje, np. żeby zaadaptować obóz na sierociniec. Ktoś proponował, aby baraki zamienić na uniwersytet. Ktoś inny mówił, że trzeba wszystko zaorać, spalić i zapomnieć, bo nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie. W pewnym momencie zaistniał konsens, aby stworzyć muzeum. W pierwszej fazie główną funkcją muzeum była funkcja cmentarna. Ludzie przychodzili, żeby zapalić świeczki i złożyć kwiaty. Później pełniło funkcje pomnikową. W 1967 roku w Brzezince powstał pomnik. Zaczęli przyjeżdżać możni tego świata, politycy, prezydenci, odbywały się ceremonie, przemówienia. Jednocześnie nabierała znaczenia funkcja muzealna. Pojawiało się coraz więcej przestrzeni ekspozycyjnych, zachęt do zapoznawania się z historią. W latach 90-tych, kiedy nauczanie o Zagładzie weszło do kanonu szkolnego, na plan pierwszy wysunęła się funkcja edukacyjna. Przed pandemią wśród 2,3 mln odwiedzających Muzeum rocznie grubo ponad połowę stanowiła młodzież. Takie miejsca najlepiej tłumaczą nie tylko to, co się wtedy działo, ale też powojenność. Człowiek powojenny musi mieć ten punkt odniesienia. Bez tego nie będzie rozumiał współczesnego świata.
Jaka nauka płynie z Auschwitz?
Widzę tu raczej wielką układankę różnych fragmentów nauki. Gdy porównujemy jakieś sytuacje w świecie, przykładamy te same skale, te same wektory ludzkich działań. To nie tak. Mogą istnieć na jednej Ziemi różne światy. To samo w sobie pociąga daleko idące konsekwencje. Nie zdajemy sobie często sprawy, jak bardzo zew przeżycia potrafi kierować człowiekiem i do czego może doprowadzać. A jeślibyśmy sobie zdali sprawę, od razu chcielibyśmy to ocenić. Wiele jest elementów, które nam się kojarzą pozytywnie, a które można łatwo wykorzystać. Weźmy na przykład transporty żydowskie i takie ładne słowa: rodzina, nadzieja. Transporty żydowskie były prawie zawsze organizowane całymi rodzinami. Dlaczego? Bo młody ojciec nie wyskoczy z wagonu, nawet jeśli dałby radę. Nie zostawi żony i trójki małych dzieci. Rodzina stawała się takim obciążeniem, że trzydziestu konwojujących esesmanów mogło zapanować nad setkami więźniów.
A nadzieja?
Towarzyszyła więźniom od chwili wyjścia z wagonu. Proszę się ustawić. Ci, którzy mogą, pójdą do pracy, spotkacie się wieczorem. Oto samochody ze znakiem czerwonego krzyża. Pomożemy osobom starszym. Zapraszamy, herbata już czeka. Jednak, żeby nie było ryzyka epidemii, trzeba najpierw skorzystać z pryszniców. Czy wszyscy dobrze związali swoje buty, aby łatwo je odnaleźć po kąpieli? Człowieka w skrajnym zagrożeniu po pierwsze bardzo się pośpiesza, żeby nie miał czasu się zastanawiać, a po drugie, co chwilę rzuca mu się okruszki nadziei. A on się ich chwyta, jakby to były głazy. Pokłada w tym całą ufność, wbrew logice.