Kapitan Wacław Niewiarowicz: przed wojną kierownik Kapitanatu Portu, po 1945 r. - pilot
W piątek, 23 czerwca na frontonie usytuowanego nieopodal zabudowań Urzędu Morskiego biurowca przy ul. Warsztatowej 12, w którym mieści się siedziba Polskiego Stowarzyszenia Pilotów Morskich, odsłonięta została tablica, upamiętniająca kapitana żeglugi wielkiej Władysława Grabowskiego. Absolwenta Szkoły Morskiej w Tczewie w roku 1928, przedwojennego pilota portu gdyńskiego, po wybuchu wojny i ucieczce dziesięciometrowym jachtem „Strzelec II” do Karlskrony porucznika marynarki walczącego w siłach zbrojnych na Zachodzie, wreszcie - bohaterskiego dowódcę statku „Wigry”. Niewielkiego, zbudowanego w 1912 roku w brytyjskim Middlesbrough parowca, który od 23 maja 1939 roku nosił polską banderę, należał do Bałtyckiej Spółki Okrętowej i rejestru Wolnego Miasta Gdańska, a 15 stycznia 1942, pozostając w czarterze aliantów zatonął w ciężkim sztormie u zachodnich wybrzeży Islandii.
Zapewne prawem przypadku z osobą kapitana Grabowskiego wiąże się też postać kapitana Wacława Niewiarowicza, a niektóre wątki obu kapitańskich życiorysów splatają się w jedną całość. Obydwaj bowiem swoje najwyższe patenty zdobywali w podobnym, przedwrześniowym czasie. Obydwaj mustrowali (być może razem) na te same, pokryte węglowym pyłem statki. Obydwaj poświęcili się pracy w gdyńskim pilotażu. Ale obu tych eminentnych marynarzy i dowódców łączy - poza znaczną różnicą wieku i morskich doświadczeń - jeszcze jeden osobliwy fakt: obaj zginęli tragiczną śmiercią podczas wypełniania swych powinności na morzu. 37-letni Władysław Grabowski - jak wspomnieliśmy- na zaciągniętych huraganową wichurą wodach wybrzeża Islandii. Zbliżający się do statusu emeryta kapitan Niewiarowicz - na gdyńskiej redzie.
Spod Puław w świat
Zanim jednak przywołamy ten tragiczny incydent z pierwszych dni grudnia 1945 roku, przybliżmy postać kapitana Niewiarowicza. Jednego z najbardziej doświadczonych dowódców odradzającej się polskiej floty handlowej, starszego pilota, pierwszego powojennego szefa tej elitarnej grupy zawodowej w Gdyni.
Wacław Niewiarowicz urodził się 10 września 1879 roku na małej stacji kolejowej w królewskiej wsi Gołąb w pobliżu Puław, gdzie jego ojciec, Aleksander, specjalista w dziedzinie budowy linii kolejowych i mostów w owej chwili pracował. W roku 1897, po uzyskaniu świadectwa maturalnego, młody mężczyzna zapisał się na Wydział Nawigacyjny Szkoły Żeglugi Handlowej w Odessie, w roku 1901 zdobył certyfikat jej ukończenia, potem przez rok pływał na brytyjskim statku żaglowym. W latach 1902-1918 znalazł zatrudnienie na frachtowcach armatorów rosyjskich.
Do Polski powrócił wraz z ojcem Aleksandrem pod koniec 1919 roku. Z uwagi jednak, że flota handlowa spod znaku biało-czerwonej dopiero powstawała, nie mogąc zaoferować zbyt wielu miejsc pracy, opuścił Warszawę, zamieszkał okresowo w Marsylii, tam mustrował na statki obcych bander. Sytuacja uległa zmianie w listopadzie 1926 roku. Po nabyciu przez Żeglugę Polską we Francji małej armady frachtowców, został pierwszym dowódcą „Krakowa”, w roku następnym zweryfikował swoje kapitańskie uprawnienia, stając się posiadaczem dyplomu wydanego przez władze RP, później objął mostek drobnicowca „Niemen”, by niewiele potem zaokrętować ponownie na poprzedniego „francuza”. Z nazwiskiem Niewiarowicza i „Krakowem” wiąże się zresztą znamienne, wpisane w annały historii PMH zdarzenie: w roku 1930 doszło bowiem do pionierskiej wyprawy na Morze Czerwone, do Królestwa Hidżazu, podczas której polska jednostka, wioząc ładunek broni i amunicji, dokonała pierwszego przejścia przez Kanał Sueski.
- Podczas tej historycznej przeprawy - powiedział autorowi Zbigniew Penkalski, bliski krewny kapitana, marynista i biograf rodu Niewiarowiczów - z pewnością wrócił do wspomnień o ojcu Aleksandrze, który tenże kanał przepłynął 33 lata wcześniej, w roku 1897, udając się parowcem Floty Ochotniczej „Włodzimierz” z Odessy do Władywostoku.
Morskie życie w Gdyni
W tamtych latach kapitan osiadł już w Gdyni na stałe. Tu sprowadził rodzinę (w roku 1924 podczas pobytu w Marsylii urodził się jego jedyny syn Wiktor), wsiąkł w tutejsze środowisko, podejmując się roli aktywnego działacza Ligi Morskiej i Kolonialnej, tu również wraz z bratem Stefanem zdecydował się wybudować kilkupiętrową kamienicę, która na początku lat 30. minionego wieku powstała przy ulicy Świętojańskiej 69.
W roku 1932, mając już przekroczoną „pięćdziesiątkę”, Wacław Niewiarowicz postanowił przejść do pracy w administracji morskiej. Stał się podwładnym komandora ppor. Gustawa Kańskiego, młodszego kolegi ze szkoły morskiej w Odessie, który zaoferował mu stanowisko kierownika Kapitanatu Portu i starszego pilota portu gdyńskiego. Funkcję tę pełnił od 1 stycznia 1933 roku do wybuchu wojny. W październiku 1939 roku został wysiedlony (los jego podzielił kapitan Kański), musiał opuścić Gdynię, lata niemieckiej okupacji spędzając z żoną i synem w rejonie Częstochowy. W kwietniu 1945 r. powrócił do Gdyni i przerażającego ogromem zniszczeń portu, przejął ponownie obowiązki szefa gdyńskiego pilotażu, kontynuował wykonywanie przypisanych tej roli powinności. Ze wzruszeniem witał zatem swój ukochany, dowodzony przez kapitana Bolesława Miksztę „Kraków”, który 21 września 1945 roku, jako pierwszy polski statek z Zachodu, zawitał do Gdyni.
Tragedia na redzie
Do tragedii doszło 7 grudnia, o godz. 22.04. Tego dnia panowały trudne warunki pogodowe, a konieczność wprowadzenia motorowca „Pelikan” do portu, na którego akwenach zalegały wciąż miny, nieoznakowane wraki i skryte pod lustrem wody przeszkody, dyktowała obecność na jego burcie dużej grupy ludzi. Schorowanych lub wycieńczonych pasażerów, których repatriacja na ląd stanowiła nie tylko naglącą potrzebę, ale i nakaz chwili. Po wyekspediowaniu na redę parowca „Nordland”, dzierżawiony od Szwedów holownik „Hera”, w którego sterówce przebywał kapitan Wacław Niewiarowicz, obrał zatem kurs w kierunku ponad 117-metrowej, oczekującej od godzin porannych jednostki, zamierzając przekazać tam pilota.
Nie było to wprawdzie zgodne z ostrożnymi sugestiami kapitana portu Jana Godeckiego i oficera portu Anatola Kniaziewa, którzy uważali, że ze względu na duże rozfalowanie i oblodzenie holownika, lepiej byłoby, aby Niewiarowicz pilotował „szweda” z jego burty, a na pokład „Pelikana” wszedł dopiero w awanporcie, to polecenia pilota nakazujące wybranie kotwicy i ustawienie frachtowca w pozycji, która osłaniałaby „Herę” przed uderzeniami wiatru i grzywaczy, ostatecznie przesądziły sprawę.
Komendy Niewiarowicza, jak się okazało, niewiele jednak dały. Kiedy bowiem holownik znalazł się w pobliżu motorowca, łupinowaty stateczek chylił się i obracał we wszystkie możliwe strony. Mając przed sobą ścianę poszycia burtowego i przygotowany sztormtrap, pilot stanął więc na relingu, wyczekując odpowiedniej chwili, która pozwoliłaby na wykonanie skoku. Wtedy, niestety, doszło do nieszczęścia. Mocarne uderzenie fali sprawiło, że holownik doznał gwałtownego przechyłu, tracący równowagę Niewiarowicz chwycił się, chcąc uniknąć upadku, będącego już pod ręką sztormtrapu, ale kolejny zwał wody rzucił holownikiem w górę, po czym cisnął nim, przygniatając mężczyznę do burty. Wyciągnięty przez marynarzy „Hery” na pokład pozostawał nieprzytomny, a doznane obrażenia miały okazać się śmiertelne.
W służbie pilota
Nestor przedwojennych kapitanów, ceniony ławnik gdyńskiej Izby Morskiej, w swoim czasie odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi oraz złotym Medalem Ligi Morskiej i Kolonialnej pochowany został w środę, 12 grudnia 1945 roku w starej Alei Zasłużonych na Cmentarzu Witomińskim. Mogiła kapitana zachowała się do naszych dni.
Sędzia Zdzisław Koszewski na zamykającym rozprawę posiedzeniu Izby Morskiej, która badała okoliczności i przyczyny tragedii, powiedział: „Przyczyną wypadku było niedające się uchylić nawet przy najdalej idącej ostrożności i przezorności ryzyko występujące zawsze w służbie pilota, w której pełniąc ją sumiennie, zginął kapitan żeglugi wielkiej Niewiarowicz”.
- W roku 1963, będąc studentem Wydziału Morskiego Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Sopocie - kończył wspominkową opowieść Zbigniew Penkalski - odbywałem praktykę w porcie gdyńskim. Jeszcze wtedy wielu starszych pracowników i marynarzy doskonale pamiętało Kapitana. Panowała opinia, że tamtej grudniowej nocy niepotrzebnie ryzykował życiem, mając pod komendą znacznie młodszych, doświadczonych pilotów. Ale taki On już był - niepokorny, odważny, ale też do przesady dbający o bezpieczeństwo ludzi.
Powracając do wspomnianej na początku gdyńskiej uroczystości, podpowiedzieć chciałbym wart - jak sądzę - rozważenie pomysł, aby podobną tablicą uhonorować kapitana Wacława Niewiarowicza. To przecież równie piękna postać. Nie można pozwolić, aby pamięć o nim zatarła się, zaginęła w przeszłości i mroku bezimiennego niebytu.