GALICJA. W 1861 r. włościanin spod Krakowa wybrał się pieszo na pielgrzymkę do Rzymu. W jej trakcie po raz pierwszy w życiu zobaczył morze, płynął statkiem i jechał pociągiem. Boroń nie znał drogi, jaką miał iść, nie miał też w ręku żadnej mapy, nie opracował planu podróży.
Feliks Boroń był prostym chłopem z Kaszowa, wsi leżącej na zachód od Krakowa, między Liszkami a Rybną. Urodził się w 1802 r. i całe życie spędził w rodzinnej miejscowości. Chodził zapewne do tamtejszej jednoklasowej szkoły, bo wiemy, że umiał czytać (ale pisać już nie potrafił). W wieku 22 lat ożenił się z Małgorzatą Urbaniec, z którą doczekał się córki Magdaleny. By utrzymać rodzinę pracował ciężko na swoim niewielkim gospodarstwie. Odrabiał też pańszczyznę, bo obowiązywała ona przez sporą część jego życia. Od czasu do czasu, przy święcie, szedł na odpust do pobliskich Liszek, na pielgrzymkę do Kalwarii Zebrzydowskiej, być może do Piekar Śląskich, na pewno do Częstochowy i niedalekiej Czernej. Dobrze znał też krakowskie kościoły, bo był człowiekiem mocno wierzącym i chętnie modlił się i odwiedzał świątynie.
Gdy osiągnął słuszny wiek, przekazał gospodarstwo córce i jej mężowi. Żył spokojnie na łaskawym chlebie, doglądając wnuków, wykonując lżejsze prace i ciesząc się rodziną. Coś jednak ciągnęło go w świat, bo gdzieś koło 1858 r. zaczął rozmyślać o odbyciu pielgrzymki do Rzymu. Rzym - stolica Kościoła i siedziba papieża - był miejscem mistycznym i świętym. A Boroń, jak przystało na dobrego chrześcijanina, ale przede wszystkim ciekawego świata człowieka, odczuwał potrzebę i chęć odwiedzenia Wiecznego Miasta.
Na odpustach i jarmarkach spotykał obieżyświatów i dawnych żołnierzy, którzy bywali we włoskich krajach, należących wszak jeszcze wtedy do cesarstwa austriackiego. Opowiadali oni o cudach dalekich krain, a jednocześnie w ich opowieściach były one jakoś oswojone i przystępne. Z drugiej strony, ostrzegano Boronia, że droga do Rzymu jest długa, kosztowna i niebezpieczna (jeszcze niedawno, w 1859 r., toczyła się tam wojna austriacko-włoska). Wszystko to jednak nie zniechęciło prostego włościanina. Udał się do krakowskiej Dyrekcji Policji i uzyskał paszport. Przygotował węzełek ze skromnym ekwipunkiem, ubrał sukmanę, buty z cholewami i kapelusz, a za pazuchę schował paszport, metrykę chrztu i 60 złotych reńskich. Pożegnał się z rodziną, znajomymi i proboszczem, a następnie ruszył w drogę. Był 30 kwietnia 1861 r.
O wyczynie prostego chłopa z Kaszowa przeczytasz więcej >>
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień