Pięćdziesiąt lat minęło... Tak się wtedy biegało!
Był 20 sierpnia 1967 roku, gdy Andrzej Kempa z Żar biegł po srebrny medal w maratonie podczas mistrzostw Polski w Chorzowie.
– Dzisiejszy sport jest absolutnie inny. My zaczynaliśmy w obuwiu, w którym teraz ludzie nawet na grzyby nie chodzą. Moi zawodnicy też nie mieli porządnych butów, to było wtedy nieosiągalne – porównuje Andrzej Kempa (rocznik 1934), który w Żarach wychował wielu świetnych lekkoatletów. Jako były maratończyk szkolił przede wszystkim biegaczy. Ale do wysokiego poziomu doprowadził także kulomiota, a pod koniec trenerskiej kariery wypatrzył perełkę w skoku w dal.
– Pamięta pan, co się wydarzyło 20 sierpnia 1967 roku? – podpytuję.
– Gdzieś tam biegłem w Chorzowie na chyba ostatniej spartakiadzie... – odpowiada pan Andrzej. O srebrnym medalu, który 50 lat temu wywalczył, oczywiście ani słowa. – Dlaczego ja nie chcę na ten temat rozmawiać... To były zupełnie inne czasy. Biegało się w butach, które do tego absolutnie się nie nadawały. Higiena żywienia uwłaczała temu, co się robiło. Wynikiem, jaki ja tam wtedy nabiegałem, to dziś cieszy się pół tysiąca albo i więcej kobiet.
Ale wspomnijmy jeszcze bardziej odległe lata. – W czasie okupacji mieszkałem w Lublinie. Nasz dom został wchłonięty przez Majdanek. Chodziłem do szkoły w barakach. Z płotu można było oglądać to, co dzieje się na terenie Majdanka. Dorastałem w posępnej atmosferze. Największe wrażenie patriotyczne wywarła na mnie ewakuacja Majdanka wiosną 1944 roku – nie ukrywa pan Andrzej. 30 listopada 1945 roku razem z rodzicami i dwoma młodszymi braćmi przyjechał pociągiem do Żagania. W wagonie osobowym, ale takim bez drzwi i okien, dziury zasłonili kocami.
Kolejnym przystankiem były Żary. – Gdzieś tam się paliło. W mieście wciąż mieszkali Niemcy, ale się chowali, bo byli sekowani. Bodaj jeszcze przez rok strzelanina na peryferiach była normalną sytuacją – przyznaje pan Andrzej.
W Żarach dokończył naukę w szkole podstawowej, poszedł do liceum. – Trzeba było uruchomić inwencję w jakimś kierunku – uśmiecha się pan Andrzej. – Bieganie to była radocha. W zwykłych butach, w sweterku. Kiedyś nie było innych zainteresowań. Chłopcy biegali, to biegałem i ja. Z czasem byłem trochę lepszy od nich, zacząłem jeździć na zawody. Udało mi się wygrać.
Skromne „udało mi się wygrać” powtarza często. Nie chce, żeby to, co osiągnął, nazywać sukcesami, chociaż... Jako zawodnik Piasta Czerwieńsk wywalczył brązowy medal na 10000 metrów podczas mistrzostw Polski w Olsztynie w 1960 roku. Przegrał tylko ze Zdzisławem Krzyszkowiakiem i Stanisławem Ożogiem. Trzecie miejsce zajął też rok później na mistrzostwach Polski w biegach przełajowych na Golęcinie w Poznaniu. Wreszcie w barwach Lumelu Zielona Góra sięgnął po wspominany już srebrny krążek w maratonie. Był jeszcze pamiętny występ w lidze lekkoatletycznej, także z Lumelem. – Startowałem na 10 kilometrów i tak się zdarzyło, że wygrałem z dużo wyżej notowanymi zawodnikami. Z tego powodu jeden z tych ludzi chciał popełnić samobójstwo. Na szczęście, tylko się postrzelił... – opowiada pan Andrzej.
– Przyszły swoje lata i skończyłem z bieganiem. To był rok 1974 – dodaje pan Andrzej, który szybko doczekał się godnych następców. A nie brakowało „żywczyków”, którzy bez treningu biegali kilometr w czasie 2.50. Wychował Bronisława Skierskiego, Karola Dołęgę, Krzysztofa Bagińskiego, Zbigniewa Ważnego, Janusza Stysia... Przeszkodowców i długodystansowców, reprezentantów Polski w kategoriach młodzieżowych i w gronie seniorów. – Janusz Styś to facet o niebywałym charakterze. Proszę sobie wyobrazić, jak twardy musiał to być człowiek – podkreśla pan Andrzej. – Miał chorą matkę, leżącą. Mieszkali na przedmieściach Żar. Musiał wstawać rano, zaopiekować się matką, jedzenie jej zrobić, napalić w piecu... Na godzinę 6 czy 7 szedł do kościoła, bo służył do mszy. Potem do szkoły, do ogólniaka. Po lekcjach wracał do domu, do matki, i biegiem na trening. Myśmy już szli na rozgrzewkę, Janusz nas doganiał.
Niesamowicie uzdolniona była Joanna Tomoń, która biegała na 800 i 1500 metrów. Bożena Bukowska w wieku juniorki miała bodaj najlepszy wynik w Europie na 400 metrów przez płotki. A Grażyna Jarmoszuk? A Grażyna Oliszewska? – Były międzypowiatowe zawody w Świebodzinie. Biegła w sztafecie 4x100 metrów, na najdłuższej zmianie. Tylko popatrzyłem i zakochałem się w jej bieganiu – pan Andrzej mówi o Oliszewskiej, która później wystartowała na igrzyskach olimpijskich w Moskwie w 1980 roku, gdzie na 400 metrów dotarła do półfinału, a ze sztafetą 4x400 metrów uplasowała się na szóstej pozycji.
Z uśmiechem wspomina trenerską przygodę z Adamem Szulcem. – To był duży chłop. Rozpiętość ramion miał tak imponującą, że powinien dyskiem rzucać. Ale nie było warunków, więc pchał kulą – stwierdza pan Andrzej. A techniki uczyli się z... taśmy, a konkretnie z kadrów wyświetlanych za pomocą powiększalnika. Gdy Szulc przeniósł się do Wrocławia, tamtejszy trener miotaczy zapytał, kto uczył go techniki, bo ta była co najmniej poprawna.
– Kempa – odparł kulomiot.
– A kto to jest ten Kempa? – dociekał trener.
– No, maratończyk...
Pod koniec kariery pan Andrzej prowadził jeszcze Katarzynę Klisowską, obiecującą skoczkinię w dal, której plany pokrzyżowała jednak paskudna kontuzja. Sam trener uwielbiał zaś wyprawy rowerowe. Jeździł raczej turystycznie, ale rocznie potrafił wykręcić nawet 10000 kilometrów.