Paweł Fajdek: Rzucam młotem i mięsem
Paweł Fajdek i Wojciech Nowicki zdominowali w tym roku światowe listy w rzucie młotem. Z mistrzostw świata w Londynie przywieźli dla Polski złoto i brąz. Wiele ich łączy, ale jeszcze więcej dzieli.
Jakie ma Pan rekordy na siłowni?
Paweł Fajdek: Nie mam rekordów. Nie skupiam się na tym. Najłatwiej jest zrobić siłownię w marcu. Wtedy jesteśmy w najcięższym treningu i te kilogramy można sobie dołożyć. Tu się liczy moc - czyli siła dynamiczna, a nie tępe targanie ciężaru do góry naraz, żeby wpisać sobie nową życiówkę.
Anita Włodarczyk opowiada, że na siłowni spotyka czasem koleżanki z rzutni i one wyciskają dużo więcej od niej.
PF: Anita miała problemy z kręgosłupem, dlatego jej trening jest zmodyfikowany. Ja mam dodatkowy zmysł czucia ciała. To on decyduje o tym, czy stać mnie by założyć dziś na sztangę 200 kg, czy nie. To kwestia dnia. Gdy się choruje, to już w ogóle trzeba uważać na wszystko. Czasami głupieje i staram się nadrabiać trening, ale to wtedy nie przynosi efektów. Ambicja nie pozwala jednak, by po chorobie zrobić same rozruchy. Chce się potrenować, od tego jest obóz. Po to tam jestem, żeby budować formę, a nie się leczyć.
Poprzedni trener - Czesław Cybulski - pozwalał, żeby ten Pana zmysł dochodził do głosu na treningach?
PF: Już nawet nie pamiętam (śmiech). Ja to mam od najmłodszych lat. Od pierwszego treningu był to dla nas problem, bo ja uważałem inaczej i trener uważał inaczej. Dlatego przez całą naszą współpracę zdarzały się zgrzyty. Wszystko wychodziło bardzo dobrze poza startem w igrzyskach. Reszta sezonu była super. Wiedzieliśmy jak ze sobą współpracować, to przynosiło efekty, zdobywaliśmy medale. Z roku na rok trener coraz bardziej mi wierzył.
Siłownia to najtrudniejszy element treningu?
PF: Słownia jest najłatwiejsza do zrobienia. Wystarczy chamska siła, żeby dźwigać ciężary. Do rzucania potrzebna jest technika, a siłownię może zrobić każdy. Czy to mozolne? To zależy jak kto ma ułożony trening. Jeśli ktoś ma ułożone po 15 serii jednego ćwiczenia, to można się znudzić. Ja tam lubię ten element. No chyba, że się choruje. Jeśli to zatoki, każdy wysiłek, skłon wiąże się z ich bólem. Jasne, że rzuty są przyjemniejsze.
Pan jest silniejszy od Pawła?
PF: (śmiech)
Wojciech Nowicki: Nie wiem, tego nie da się zmierzyć. Mamy różne dźwignie, ja jestem wyższy, on ma inne proporcje. Każdy ma inne predyspozycje.
PF: On jest koniem, jest bardzo silny. Robi cięższy trening siłowy, a ja bazuję na czuciu. Za każdym razem, kiedy starałem się na siłowni wszystko wykonywać poprawnie, to trening rzutowy mi nie szedł. W moim przypadku tak jest. Każdy jest inny. Jeśli Wojtek daleko rzuca po ciężkiej siłowni, to będzie tak trenował. Ja startuję „z luzu”. O to też zawsze się sprzeczałem z trenerem, że nie chcę trenować ciężko przed głównym startem. Potrzebuję tylko rozruchu, żeby złapać świeżość i luz.
WN: Każdy potrzebuje innego bodźca.
No dobrze, ale zdradźcie swoje życiówki w przysiadzie ze sztangą tyłem.
WN: No pochwal się! (śmiech)
PF: A ty ile masz?
WN: W tym roku zrobiłem najwięcej - 225 czy 230 kg, ale nie naraz, tylko na trzy powtórzenia.
PF: Na trzy?! Ja miałem 240 kg. Tylko ja jestem niższy.
WN: No właśnie. Nie można tego porównać. Mamy inne dźwignie. Dla mnie trochę bez sensu są takie porównania, bo jesteśmy przecież różni.
Treningi młociarzy na siłowi bardzo się różnią?
PF: Nie - są ćwiczenia główne: przysiady, ciągi, zarzuty, rwanie... Wszystko praktycznie to samo. Różnią się tylko seriami i kilogramami.
Szuka Pan sobie nowych miejsc na zgrupowania. Był Pan w Argentynie, na Florydzie... Gdzie teraz?
PF: Na Florydę wrócę, bo tam jest cudownie. W Argentynie też było bardzo fajnie. Tam zrobiłem superformę na siłowni. Może dlatego że były świetne steaki. Nigdzie mi się tak nie udało. Trochę jest tam problem z dojazdami. Daleko mieliśmy hotel. Wybraliśmy to miejsce ze względu na igrzyska w Rio - tam była ta same strefa czasowa i chcieliśmy sprawdzić, jak na to wszystko będą reagować nasze organizmy. Okazało się, że to był jeden z lepszych moich obozów.
Ale dlaczego wybrał Pan Florydę, a nie na przykład Chula Vistę (miasto na zachodnim wybrzeżu USA, w Kalifornii), gdzie jeżdżą Polacy?
PF: Żeby nie było awantury z piwem zamienionej w mordobicie (uśmiech - jakiś czas temu kilku polskich lekkoatletów zostało usuniętych tam z hotelu, ponieważ w ich pokojach znaleziono piwo - przyp. JG).
Pan lubi najbardziej trenować w domu, w Białymstoku?
WN: Nie no - też jeździmy na obozy. Byliśmy w Portugalii, w tym roku na Teneryfie, gdzie też całkiem fajnie się trenowało. Jeśli będzie można, to tam wrócimy. Musimy to przegadać z moją trenerką. Stara się dopasować te plany do mnie, nie ma niczego ustawionego na sztywno.
PF: Młot nie jest jakoś bardzo lubianą konkurencją, dlatego nie w każdym ośrodku możemy trenować. Cały czas szukamy przyjaznych miejsc. W Portugalii było fajnie, bo przyjeżdżało mało ludzi. Teraz jest ich więcej i stąd pojawiła się Teneryfa. Tam było średnio, bo rzutnia była średnia, ale się rozwijają.
WN: Zaczęli tam inwestować. W tym roku zrobili siłownię. Stadion mają całkiem dobry, tylko muszą nad rzutnią popracować.
Są takie miejsca, w których specjalnie dla Was zrobili rzutnię?
PF: Ja sobie ostatnio sam w Portugalii koło wylałem. Kazałem skuć koło, a potem przywieźć piasek, cement i wodę.
Trenują Was kobiety - trudniej pracuje się im z Wami, czy Wam z nimi?
PF: Musielibyśmy ich zapytać (uśmiech). My się nie kłócimy. Z Jolą (Jolantą Kumor - trenerką Fajdka) znamy się tyle lat. Wie o mnie tyle rzeczy... Widziała mnie, jak byłem zupełnie rozwalony psychicznie jeszcze jako dziecko. Budowała mnie od najmłodszych lat. Była moją pierwszą trenerką, więc zna mnie bardziej niż rodzice. Spędziłem z nią mnóstwo czasu. Czasem wyrażam swoje niezadowolenie treningiem, ale nie trenerem. Po to były te wszystko zmiany, aby ćwiczyć z uśmiechem. To jest partnerstwo.
WN: Dla mnie Malwina Wojtulewicz jest trenerką, ale traktujemy się po koleżeńsku. Na tym to moim zdaniem powinno polegać. Wiadomo, bywa różnie. Czasem ja mam gorszy dzień, czasem ona, ale szybko dochodzimy do porozumienia. Dogadujemy się i to chyba widać po efektach. Moje wyniki na światowym poziomie przyszły dzięki niej. Z poprzednim trenerem nie miałem dobrych relacji (Paweł Fajdek zaczyna się śmiać - przyp. JG). Teraz przyszła do nas do grupy Asia Fiodorow, mamy fizjoterapeutę i stworzyła się fajna grupa, z którą chce się pracować.
Malwina Wojtulewicz mówi, że ona jest choleryczką, a Pan jest flegmatykiem.
WN: Staram się być spokojny, ale jak mnie wyprowadzi z równowagi to jest grubo (śmiech).
PF: Wulkan też się budzi raz na jakiś czas.
WN: To już trzeba mnie porządnie wyprowadzić z równowagi, a ona potrafi... Bywa różnie, ale szybko dochodzimy do porozumienia. Trzeba być wyrozumiałem. Całokształt jest jednak dobry, plany się sprawdzają. Wstyd narzekać.
A Pan rzuca mięsem?
PF: Oczywiście. Jestem takim typem człowieka, że jak mi coś nie wychodzi, to się mocno irytuję samym sobą. Nie patrzę wtedy, czy trenerka stoi obok. Jeśli wymaga tego sytuacja, to trzeba sobie nawrzucać. Nie jestem cholerykiem, tylko bardzo spokojnym człowiekiem. Zdarzają się jednak treningi, na których nie mamy wpływu na własne samopoczucie. To strasznie męczące, gdy coś nie wychodzi. A my staramy się być perfekcyjni.
Myśleliście o tym, żeby razem trenować?
PF: Nie. Raz byliśmy na obozie i wystarczy. Idealnie jest teraz.
Obaj jesteście ojcami. Jaki to ma wpływ na Wasze sportowe życie?
WN: No właśnie ktoś nam powiedział ostatnio, że razem wychowujemy dwie córki, a to nie tak. Źle zabrzmiało (śmiech). Narodziny córki miały na mnie dobry wpływ. Bardziej zacząłem myśleć o rodzinie, o jej potrzebach, o moich obowiązkach, a mniej o rzucaniu i treningu. To się przełożyło na lepsze rezultaty. Głowa musi odpocząć od myślenia o tym, co trzeba polepszyć. Teraz po treningu nie myślę już o sporcie, tylko o rodzinie. Ona jest na pierwszym miejscu. Wszystko się poprzestawiało.
A nie ma większych problemów z wyjazdem na obóz?
WN: Nie. Mam bardzo wyrozumiałą żonę. Pomaga mi. Wie, że musi się wtedy wszystkim zająć. Cieszy się z moich sukcesów, wychowuje naszą córkę. Jestem jej za to wdzięczny.
Chciałby Pan zabierać córkę na obozy?
WN: Nie. Kiedy robimy dwa treningi dziennie, to też potrzebujemy odpoczynku. Z małym dzieckiem się nie da, bo ono potrzebuje uwagi. To nie idzie w parze.
PF: Ja do Spały, Cetniewa czy na Memoriał Kamili Skolimowskiej zabieram rodzinę. Cieszę się tym. To daje mi kopa. Na samym obozie to bardzo trudne. Burzy się schemat dnia. Dziecko tymczasem potrzebuje cały czas atencji, a u mnie jest tak, że gdy tata pojawia się na horyzoncie, to mama idzie w odstawkę. Jestem potrzebny do wszystkiego. Czasem jest to jednak potrzebne. Z upływem lat będzie nam jednak trudniej, bo starsze dziecko potrafi okazać tęsknotę. Nie wyobrażam sobie, by jej w przyszłości nie zabierać na obóz.
WN: No tak. Moja trzyletnia córka teraz mówi, że idziemy na rowerek i ja muszę ją pilnować. Za pięć lat będzie inaczej.
PF: Tak, tak - pilnować w półprzysiadzie zgięty (śmiech). Ja się wycwaniłem i kupiłem autko na pilota (śmiech).
Chcielibyście, żeby Wasze dzieci też coś trenowały?
PF: Tak, ale nie rzut młotem, bo po co? Ja bym już wolał, żeby moja córka wygrała w totolotka.
W porównaniu do innych lekkoatletycznych dyscyplin młociarze czują się niedocenieni?
PF: Gdy pytamy, dlaczego na stadionie nie można zrobić konkursu rzutu młotem, to słyszymy od organizatorów, że stadion nie jest ich, że grają na nim w piłkę. Nie chce się robić ludziom zamieszania wokół rzutu młotem. Wielkie kluby piłkarskie denerwują się o dziurę po dysku. Dla mnie nie byłoby problemem, wymienienie kawałka trawy. Dla nich już jest. Często startujemy na mitingach drugiej kategorii, bo akurat tam jest rzut młotem. W telewizji też nas nie pokazują, bo wolą środek biegu na 10 000 m, bo coś może się wydarzyć! Nie jest mi jednak przykro. Ja robię swoje.
Młot umiera?
PF: Moim zdaniem się odradza. Poziom na tegorocznych mistrzostwach świat zaskoczył wszystkich. To byli młodzi zawodnicy. No ale jeśli my nadal będziemy z Wojtkiem wygrywać zawody, to nigdzie - poza Polską - nie będą chcieli robić zawodów (śmiech).
W Polsce jesteście popularni? Ludzie Was rozpoznają?
PF: Z roku na rok jest coraz lepiej. Ludzie też do tego dorastają, nie czają się. Podejdą, porozmawiają. Rozpoznawalność wzrasta. Zwłaszcza na masowych imprezach.
WN: W Polsce to może gorzej to wypada, ale w Białymstoku jestem coraz bardziej rozpoznawalny. Dużo dał mi ten medal z Rio. Na osiedlu bardzo się cieszą, że mają takiego sąsiada (uśmiech). Gdy byłem na meczu Jagiellonii, to też widzę te spojrzenia, chociaż nie wszyscy mają odwagę podejść i porozmawiać.
Trenował Pan w Jagiellonii.
WN: Tak, grałem jako lewy obrońca, ale mi nie szło i zrezygnowałem.
PF: Bramki były za niskie (śmiech).
Po medalu w Londynie mówił Pan, że chce jechać jeszcze trzy razy na igrzyska.
PF: Tak... (uśmiech). Rzut młotem można trenować bardzo długo. Jednej strony bardzo długo trzeba dochodzić do wyników na poziomie światowym - mi to zajęło 10 lat. Potem przez 15 lat można się utrzymywać na tym poziomie. Wytrwają nieliczni, bo nie wszyscy są cierpliwi. Potem jest już jednak coraz łatwiej.
WN: Jak się dojdzie do pewnego poziomu, to faktycznie jest potem łatwiej. Wiesz, co masz zrobić, żeby to powtórzyć.
Jak nie trenujecie na obozach, to podobno gracie na komputerze.
PF: Ja w FIFĘ i Counter Strike’a.
WN: Ja najczęściej w Diablo, małą rundkę...
PF: Tak, tak - czterogodzinna rundka (śmiech).
WN: I kto to mówi! Aż pady się rozładowują!
PF: Czasem jak siadam do komputera to nagle się orientuję, że gram już siódmą godzinę. Gry są strasznie wciągające. W Londynie bardzo dużo grałem. Dzięki temu nie myślimy o zawodach. Chciałem poczytać książkę, ale mi nie wyszło.
Lubicie też samochody.
WN: W Londynie było można sobie popatrzeć - Ferrari czy Lamborghini. U nas takich samochodów nie spotykasz na co dzień.
PF: Ja bym chyba wolał prywatny samolot czy helikopter od wymarzonego samochodu. Zresztą - nie ma jednego, wymarzonego. Trzeba mieć przynajmniej trzy (uśmiech).
WN: A ja jakieś duże auto, żebym się zmieścił...
Gdzie jedziecie na wakacje?
PF: Ja jeszcze nie wiem. Zrobię paszport dziecku i gdzieś się pojedzie.
WN: Mamy w planie Zakopane, bo bardzo lubimy to miejsce. Będziemy chodzić po górach, bo lubię aktywnie odpoczywać. Wtedy nie myślę o niczym więcej. Wyłączam komórkę, nie mam z nikim kontaktu. Psychicznie odpoczywam. Chociaż na parę dni chcemy jechać z żoną. Dziecko zostawimy u dziadków...
PF: Uuu... To ja już widzę te góry... (śmiech).
A gdybyście dostali na przykład propozycję od „Tańca z Gwiazdami”?
WN: Widzisz się?
PF: Ja dostałem kiedyś zaproszenie. Odmówiłem. Powiedziałem, że mają za słabe podłogi. My się tak pięknie kręcimy w kole, że nie potrzebujemy żadnych partnerek.
Zagraniczni dziennikarze pytają Was czasem o doping?
PF: Mnie zapytali raz - na Uniwersjadzie. Pytali, co sądzę o rekordzie świata Jurija Siedycha. Powiedziałem, że jesteśmy w Rosji, więc się nie wypowiem, bo mogę potem nie wyjechać. A czy teraz środowisko jest czyste? Dla mnie jeśli ktoś bierze towar, to jest oszustem. Bałem się przez moment, że w Londynie Bigot (Francuz Quentin Bigot, który wrócił do sportu po dwuletniej dyskwalifikacji za doping - przyp. JG) będzie miał brązowy medal i znów zrobi się afera, że mu ręki nie podałem.
A Pan by mu podał?
WN: Jeśli wyciągnąłby pierwszy rękę, to tego wymaga kultura, ale sam z siebie bym nie podszedł. Uważam, że to nie w porządku, że tacy ludzie startują.
PF: Wojtek jest grzeczny (śmiech).