Ostateczny sukces systemu korporacji. Futbolem rządzi kasa
Jello Biafra wieszczył ostateczny krach systemu korporacji. Kazik Staszewski w to nie wierzył i miał rację. Przynajmniej jeśli chodzi o świat piłki nożnej. Dziś kluby to wielkie przedsiębiorstwa, a bez wielkich pieniędzy nie ma wielkich sukcesów.
Nawet najbardziej zagorzałym kibicom piłki nożnej nazwisko Williego Grovesa nie mówi wiele. A to historyczna postać - pierwszy piłkarz, który został rekordzistą transferowym. Szkocki napastnik w 1893 roku przeszedł z West Bromwich Albion do Aston Villi za zawrotną jak na tamte czasy kwotę 100 funtów. Słownie: stu. Kolejne zero do transferowego rekordu dopisało w 1905 Middlesbrough, kupując Alfa Commona z Sunderlandu. Pięć cyfr „pękło” w 1928 (David Jack z Boltonu do Arsenalu), sześć - w 1961 (przejście Luisa Suáreza Miramontesa z Barcelony do Interu). Więcej niż milion dolarów jako pierwszy kosztował Johan Cruyff (1973, Ajax - Barcelona, według różnych źródeł od 1,3 do 2 mln, wówczas 922 tys. funtów), ponad milion funtów - Giuseppe Savoldi (1975, Bologna - Napoli, ok. 1,2 mln).
Podane wyżej kwoty nie uwzględniają inflacji (obecnie Savoldi kosztowałby ok. 7,3 mln funtów). Wśród współczesnych działaczy mogą budzić jednak co najwyżej uśmieszek politowania. Wydatki transferowe największych klubów w ostatnich latach mogą przyprawiać kibiców o zawrót głowy, osoby postronne uznają je pewnie za kompletne szaleństwo.
Od 2000 roku monopol na transferowe rekordy miał Real Madryt. Prezes Florentino Perez wprowadził klub w erę „Galacticos”, skupując najlepszych piłkarzy globu. Od Luisa Figo (62 mln euro), przez Zinedine’a Zidane’a, a w drugiej kadencji (zrezygnował w 2006, wrócił w 2009) Kakę, Cristiano Ronaldo i Garetha Bale’a (100,8 mln).
Latami wydawało się, że podobne ekstrawagancje będą domeną hiszpańskiego giganta. Zeszłego lata Paul Pogba trafił jednak do Manchesteru United z Juventusu za 105 mln euro (89 mln funtów). A raczej powrócił, bo Francuz w latach 2009-2012 był zawodnikiem Czerwonych Diabłów. W pierwszej drużynie zaliczył jednak tylko kilka epizodów i za darmo oddano go do Włoch. Już jego transfer sprowokował dyskusję, czy jakikolwiek piłkarz jest wart tak ogromnych pieniędzy. 23-latkowi daleko przecież do klasy Leo Messiego czy CR7, najlepszych zawodników ostatnich lat.
- To kompletne szaleństwo. Oczywiście jeśli nie stać cię, by zapłacić taką sumę. Jeżeli jesteś w stanie to zrobić, można to jakoś wytłumaczyć. Te kwoty dla zwykłego człowieka są niewyobrażalne. Ale żyjemy w świecie, gdzie każdy globalny biznes generuje wielkie pieniądze. Futbol zyskał taki status, dlatego kwoty transferowe stają się coraz wyższe. Od kiedy pracuję w piłce, zawsze wydaje mi się, że pewna granica nie może już zostać przekroczona. I zawsze się mylę. Nikt nie jest w stanie oszacować, czy dany wydatek się zwróci. Ale kto wie, może za kilka lat będziemy świadkami transferów opiewających na 200 czy 300 mln euro? - komentował transfer Pogby francuski trener Arsenalu Arsene Wenger.
Rzeczywistość przerosła nawet wyobrażenia doświadczonego szkoleniowca. Już rok później PSG zapłaciło Barcelonie za Neymara 222 mln euro, czyli 198 mln funtów. Do kwoty transferu dochodzą też inne opłaty. Podatki, prowizje agentów, premie za sam podpis zawodnika na kontrakcie oraz za występy, bramki i trofea. Oraz płace, równie gigantyczne. Neymar dostał królewską pensję na poziomie ponad trzech milionów euro miesięcznie (36,8 mln rocznie). Codziennie na konto Brazylijczyka spływa więc 100 tys. euro, co minutę daje to 66 euro. I tak nie jest jednak najlepiej opłacanym zawodnikiem świata. Przebija go Carlos Tevez, którego na transfer do chińskiego Shanghai Shenhua skusiła rekordowa gaża w wysokości ok. 38,5 mln euro rocznie.
Nic nie wskazuje na to, by transferowe (i płacowe) szaleństwo miało w najbliższym czasie wyhamować. Wręcz przeciwnie - największe kluby piłkarskie działają obecnie jak globalne korporacje. Są warte kilka miliardów dolarów, mają wpływy liczone w setkach milionów. Pieczołowicie dbają o swój wizerunek, zwłaszcza na rynkach atrakcyjnych dla sponsorów, a także adresatów ich reklam. Pomiędzy sezonami organizują sparingi w Stanach Zjednoczonych, krajach dalekiego wschodu czy Australii. Otwierają tam akademie piłkarskie, wychowując sobie nowe pokolenia kibiców (przy okazji na nich zarabiają i mają szansę na wyłowienie lokalnych talentów). Zabiegają o względy bogaczy i firm, które mogą zostać ich partnerami czy udziałowcami.
Kwoty, jakimi operują najpotężniejsze kluby, działają nawet na wyobraźnię krezusów. Według raportu „Forbesa”, światowym liderem jest Manchester United, który wyprzedził nawet hiszpańskich potentatów. Miesięcznik szacuje wartość Czerwonych Diabłów na 3,69 miliarda dolarów. Barcelony - na 3,64 mld, Realu - 3,52 mld. Więcej niż miliard wartych jest jeszcze siedem klubów: Bayern Monachium (2,71), Manchester City (2,08), Arsenal (1,93), Chelsea (1,85), Liverpool (1,49), Juventus (1,26) i Tottenham (1,08). W pierwszej dwudziestce jest aż osiem klubów z Anglii, pięć z Włoch, po trzy z Hiszpanii i Niemiec oraz jeden z Francji.
Skąd kluby biorą tak ogromne pieniądze? Deloitte w raporcie „Football Money League” określa nie tylko wpływy za poprzedni sezon, ale też ich trzy główne źródła: przychody z dnia meczowego (bilety, stadionowy catering itd.), transmisji telewizyjnych (ligowych, pucharowych i ze sparingów) oraz działalności komercyjnej (m.in. kontrakty sponsorskie, sprzedaż pamiątek). W większości klubów struktura wpływów jest bardzo podobna. Ok. 20 proc. pochodzi z pierwszej kategorii, z drugiej 20-30 proc., a z trzeciej 50-60 proc. Przykładowo, w United proporcje te wynoszą 20:27:53 proc. Czyli 137 mln euro z dnia meczowego, 188 mln z transmisji oraz 364 mln z szeroko pojętej działalności komercyjnej.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień