Wspominałem już, jak to w lipcu 1955 r. inżynier Michał Bałasz opowiadał miejskim radnym o wizjach nowego Białegostoku. W pewnym momencie powiedział: ten piękny budynek, który tu widzimy, to teatr operetki.
Temat w 1957 r. podchwycił redaktor Gazety Białostockiej Henryk Kaszkowiak, który na wieść, że w Kielcach operetkę już mają, dramatycznie pytał - „skoro Kielce mogą, to czym jesteśmy gorsi?” Zaś pod adres luminarzy białostockiego życia kulturalnego wysyłał apel - „przejmijcie się myślą zorganizowania w Białymstoku stałej, własnej operetki”. Dalej rozemocjonowany redaktor dodawał, że powstanie operetki to tylko kwestia chęci. Pytał i sam sobie odpowiadał: „czyż nie mamy własnej, stałej orkiestry symfonicznej? Mamy! Czyż nie mamy poważnego, chętnego również i do pracy społecznej [sic!] środowiska aktorskiego? Mamy! Czyż nie mamy w Białymstoku poważnego środowiska choreograficznego? Mamy!” Jedynej rzecz, której w tym rachunku sumienia redaktora Kaszkowiaka nie mieliśmy to Towarzystwa Przyjaciół Teatru Muzycznego.
Ale i to nie stanowiło według niego większego problemu. Pisał, że „wystarczy grupa ludzi, którzy wezmą na kieł tę sprawę. Ludzi upartych, którzy nie zrażą się trudnościami (bo bez nich się nie obejdzie)”. Na tę hura operetkową wizję odpowiedziała Kaszkowiakowi jego redakcyjna koleżanka K.S. [Krystyna Siemiatycka]. Odpowiadając na pytania kolegi pisała w kwestii orkiestry, że owszem „mamy, ale nadal na pół etatu i pół poziomu”. Co do aktorów to komentowała, że „nie umniejszając w niczym naszemu poważnemu środowisku aktorskiemu skromnie zauważę, że same chęci do pracy społecznej - to dla operetki trochę za mało”. Co do ludzi, którzy wezmą sprawę „na kieł” kpiła już w żywe oczy. „Jestem uparta. Uwielbiam operetkę. Nie zrażam się i wytrwale ćwiczę dwa razy dziennie w łazience (bo domownicy proszą o spokój w pokoju). Mam dobry głos - bo gdy zacznę [śpiewać] natychmiast sąsiedzi bębnią pięściami w ścianę - czym niewątpliwie dają dowód, że mój głos jest dobry; dobrze go słychać w całym bloku. Zgłaszam się ochotniczo na solistkę”.
Kaszkowiak nie czekał długo i przypuścił frontalny atak na redakcyjną koleżankę cały czas tytułowaną jako K.S. Bez pardonu oznajmił, że łazienkowe śpiewanie niech sobie sama ćwiczy, a i tak diwą operetkową nie zostanie. Poważniejsze argumenty wytaczał w obronie orkiestry „na pół etatu i pół poziomu”. Podpierał się w swojej polemice opinią znanego kompozytora, pianisty i dyrygenta profesora Piotra Rytla, który na zlecenie Ministerstwa Kultury i Sztuki w 1957 r. wystawił pozytywną ocenę białostockiemu zespołowi. Przekonywał, że powstanie operetki będzie impulsem do dalszego rozwoju orkiestry. Nie ustępował też w sprawie ewentualnych występów aktorów z Teatru Dramatycznego w przyszłej operetce. Dość karkołomnie uzasadniał swoje przekonanie, że przecież „istnieją również operetki, w których całe partie są - obok innych partii śpiewanych - wyłącznie mówione. (…) Wierzę, że wśród aktorów białostockich znajduje się paru zarówno o dobrych głosach, jak i umiejętnościach śpiewania”. Gdyby jednak tak nie było proponował sprowadzenie kilku śpiewaków z innych miast. I na koniec swojej polemiki redaktor Kaszkowiak zajął się już wyłącznie koleżanką K.S. Pisał, że „autorka uważa, że Białystok jest takim durnym miastem, taką zapadłą dziurą, iż ludzie pragnący wydźwignąć to miasto wzwyż nie zasługują na miano fantastów lecz jedynie na miano megalomanów”. Po tych redakcyjnych złośliwościach wreszcie do głosu doszli sami zainteresowani. Pierwszy wypowiedział się dyrektor i dyrygent orkiestry symfonicznej Leon Hanek. Sprowadził on już na wstępie redaktora Kaszkowiaka na właściwe mu miejsce w szeregu pozbawiając go aury autora pomysłu. „Wiele razy wypowiadałem się już na temat utworzenia operetki w Białymstoku. (…) Myśl rzucona przeze mnie jeszcze w ubiegłym roku (…) wzbudziła zainteresowanie nie tylko wśród melomanów, ale także wśród czynników kulturalnych naszego miasta”. Wszyscy uznali pomysł za świetny, ale „czynniki” szybko się opamiętały i stwierdziły, że „1. Brak funduszów, 2. Brak odpowiednich sił aktorskich, 3. Brak sali do prób i przedstawień”. Hanek odważnie i racjonalnie podważał tę opinię „czynników”. Twierdził, że brak funduszy to jedynie czasem złe gospodarowanie pieniędzmi i brak „odrobiny dobrej woli”. Szarżował co prawda pisząc, że „przy dobrej organizacji operetka może być samowystarczalna, a zatem pieniądze potrzebne są tylko do premiery”. Dostrzegał w przyszłej instytucji rolę kulturotwórczą dla samego Białegostoku, ale też i dla całego województwa. Zauważał, że brak miejscowego zespołu pozostawia pole do wątpliwej jakości występów zespołów z kraju, które najczęściej proponowały szmirę, kierując się nie „istotnymi potrzebami społeczeństwa, ale możliwościami jak największego zysku z tych imprez”.
W kwestii aktorów miał kilka rozwiązań, które dziś nazwalibyśmy kontraktami na sezon, a jednocześnie proponował, aby zacząć systematyczne kształcenie zdolnej młodzieży i amatorów, którzy z czasem spełniliby pokładane oczekiwania. No i wreszcie celnie zauważał, że „jeszcze żadne w Polsce miasto nie otrzymało z Warszawy gotowych aktorów, orkiestry, sali i funduszy na operetkę i my także nie otrzymamy. Jeżeli sobie sami czegoś nie wypracujemy, to nic nie będziemy mieli, tym bardziej, że nie dysponujemy żadnymi mieszkaniami dla ludzi kultury”.
Widząc te trudności Leon Hanek proponował, aby „powołać do życia w małym rozmiarze teatr, czyli komedię muzyczną, która stałaby się podwaliną przyszłej operetki”. Kończąc apelował do „czynników”, aby zdały sobie sprawę, że „jeden teatr państwowy w Białymstoku nie zaspokaja potrzeb kulturalnych przeszło stutysięcznego miasta”.
O szansach powstania operetki w Białymstoku mówił też w 1958 r. Cyryl Januszkowski, założyciel Ogniska Baletowego. „Od początku byłem rzecznikiem tej sprawy. Ale trzeba przede wszystkim grunt przygotować. I sala musi być, żeby było gdzie pracować, nie mówiąc już o występach. O balet jestem spokojny. Z pewnością znalazłoby się wielu chętnych spośród dawnych absolwentów naszego Ogniska. Skoro tylko byśmy dali ogłoszenie, że się organizuje balet przy operetce…”.
Temat powstania operetki, choć medialnie atrakcyjny, nie wywoływał jednak w Białymstoku szerszej dyskusji. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że zainteresowana nim była wyłącznie wąska grupa ludzi, a tak zwanego przeciętnego białostoczanina niewiele on obchodził. Argument Leona Hanka o zalewie szmiry też nie do końca był prawdziwy. W czasie gdy publicznie dyskutowano o operetce, to do Białegostoku przyjechał zespół sceny objazdowej Państwowej Opery w Warszawie. Artyści w Teatrze Dramatycznym przez kilka dni prezentowali szlagiery literatury operowej: Madame Butterfly G. Pucciniego i Cyrulika Sewilskiego G. Rossiniego. Zapowiedziano, że „obie opery zobaczymy w pełnej obsadzie i przy pełnych dekoracjach”.
No i kwestia najważniejsza, która nie była poruszana przez dyskutantów. Nie zauważali, że proponując powstanie instytucji muzycznej, nie dyskutują o kształceniu muzycznym. W Białymstoku istniała wówczas jedynie szkoła muzyczna pierwszego stopnia. Dopiero w 1958 r. pierwsi uczniowie zaczęli uczyć się w średniej szkole muzycznej.
Pisząc ten przyczynek do historii białostockiego życia muzycznego cały czas myślałem o Marcinie Nałęczu Niesiołowskim. Ciekawe czy znał tamtą dyskusję zanim rzucił pomysł budowy opery.”