Olga Tokarczuk: A jednak jesteśmy zwierzętami
Pytania o przeszłość są postawione tu i teraz, z całą naszą wiedzą, rozumieniem świata, więc właściwie każde pokolenie powinno sobie napisać własne powieści historyczne – mówi pisarka.
2017 rok miał być dla Pani czasem odpoczynku, tymczasem... Szwedzi, którzy kręcą film... o Pani.
Tak, nagrywają dla szwedzkiej telewizji film o mnie, „Księgach Jakubowych”, Kotlinie Kłodzkiej i takich różnych sprawach. Byli w Nowej Rudzie, pojechaliśmy też do archiwum Ossolineum, gdzie pokazywałam im „Nowe Ateny” księdza Benedykta Chmielowskiego. Byli bardzo przejęci.
Szwedzi wyjątkowo polubili Pani twórczość. W styczniu odebrała Pani Międzynarodową Nagrodę Literacką Domu Kultury i Teatru Miejskiego w Sztokholmie za „oszałamiającą powieść o charyzmatycznym samozwańczym żydowskim mesjaszu Jakubie Franku, który żył w Polsce w XVIII wieku”.
Tak, to przyznana po raz pierwszy nagroda dla powieści przetłumaczonej na szwedzki i dla tłumacza. Dostały ją „Księgi Jakubowe” i Jan Henrik Swahn.
Określa Pani swoją książkę „Prowadź swój pług przez kości umarłych” mianem „thrillera moralnego”, Agnieszka Holland mówiła, że to opowieść o rewolucji, o walce dobra ze złem.
Niemieccy selekcjonerzy, którzy wybierali filmy na festiwal w Berlinie, nie znali książki, więc oglądali „Pokot” na świeżo i byli zaskoczeni rozwiązaniem zagadki detektywistycznej, czyli tym, kto zabija. To rasowy kryminał.
Powiedziała Pani, że lubi pisać książki w brzydkich miejscach. Gdzie powstała „Prowadź...”?
Miałam na myśli miejsca, które nie rozpraszają, więc najlepiej gdy są banalne, trywialne, nieinteresujące, czyli takie, żeby nie stać na balkonie i nie wyglądać przez okno. „Prowadź...” pisałam kilka miesięcy w Holandii, pod Hagą. Miałam z okna widok na park i w trakcie pisania rzucałam palenie. Wyznaczyłam sobie, że mogę zapalić jednego papierosa wieczorem, po skończeniu pracy. Była to wielka motywacja, żeby dużo zrobić i z satysfakcją wyjść na ten balkon zapalić. Przypominam sobie, że kiedy kończyłam książkę, tak się wzruszyłam historią mojej głównej bohaterki Janiny Duszejko, która jest śmiertelnie chora i z racji tego, co się w książce dzieje, nie czeka ją nic dobrego, że się popłakałam przy tym papierosie.
Zaraz, zaraz, kilka lat później, gdy skończyła Pani „Księgi Jakubowe”, to też wyszła Pani na balkon i wypaliła paczkę papierosów, aż zrobiło się Pani niedobrze.
Z tego wynika, że po „Pługu...” nie udało mi się jednak rzucić palenia. Zawsze wyznaczam sobie jakiś rodzaj nagrody po ciężkiej pracy. A praca, zwłaszcza nad „Księgami Jakubowymi”, była naprawdę mordercza.
Trwała prawie siedem lat.
A ostatnie dwa, trzy to było mocne pisanie. Pod koniec, kiedy już wszystko komponowałam i poprawiałam, siedziałam przy komputerze po kilkanaście godzin na dobę.
Zdarzały się kryzysy w pracy nad książką, która ma przecież prawie tysiąc stron?
Pewnie, nawet kilka. W czasie takiego kryzysu najczęściej zostawiam pisanie i zajmuję się czymś innym, jakimiś drobniejszymi robotami. Potem wracam, ale boję się tego momentu, by się nie okazało, że po przeczytaniu tego, co dotąd zrobiłam, mam reakcję odrzucenia, że to nie moje, niedobre, nie podoba mi się. Wtedy trudno wskoczyć znowu do pracy. Te kryzysy strasznie mną rzucają, to jest cały proces, który powinien być opisany przez psychologów. Przede wszystkim to jest samotna praca, nie można się z nikim podzielić tym, co się robi, i właściwie znikąd dostać pomocy. Na dodatek nie wiesz do końca, jaki będzie rezultat, jak to się skończy, czy się książka uda. Stąd stres – jakkolwiek by było, poświęciłam na „Księgi...” kilka lat życia.
A potem były zaskoczenie i radość? Nie chodzi nawet o nagrody, których sporo Pani otrzymała, włącznie z Nike, ale o fenomen czytelniczy. „Księgi” mają 912 stron i nie są najłatwiejszą lekturą. Niektórzy powiedzą, że hermetyczną. Tymczasem na spotkania autorskie przychodzą tłumy, a ponad 100 tys. Polaków kupiło „Księgi...”. I czytają.
Kiedy pisałam, miałam trochę poczucie misji, ale wydawało mi się, że piszę książkę dla niewielkiego grona ludzi zainteresowanych historią, kulturą żydowską czy zaciekawionych sposobem myślenia ludzi żyjących w XVIII wieku. Byłam więc zaskoczona i zdziwiona jej powodzeniem u czytelników. Myślę, że to wynik tego, że jako czytelnicy w Polsce, do których też się zaliczam, tęsknimy do jakiejś dużej, historycznej opowieści, która by nam trochę przybliżyła naszą wspólną tożsamość.
I to nie w wydaniu sienkiewiczowskim.
Nie, Sienkiewicz pisał 100 lat temu, a od tamtego czasu świat się zmienił dramatycznie. Przede wszystkim jest światem poholokaustowym, światem po dwóch ogromnych wojnach. W naszym współczesnym świecie trzeba postawić zupełnie inne pytania i znaleźć na nie zupełnie inne odpowiedzi. Mnie się wydaje, że powieść historyczna stawia takie, bardzo współczesne, pytania i mimo że opowiada o tym, co się zdarzyło dawno temu, to jednak jest powieścią współczesną. Przecież pytania o przeszłość, które zadajemy, są postawione tu i teraz, z całą naszą wiedzą, rozumieniem świata i procesów społecznych, więc właściwie każde pokolenie powinno sobie napisać własne powieści historyczne.
Czytelnicy, z którymi się Pani spotyka, są skłonni do takich refleksji. A przecież badania pokazują, że czytelnik traktuje „spotkanie z pisarzem” jak fajny moment na spędzenie czasu. Pani książki trzeba przemyśleć, już nie mówiąc o tym, że na przeczytanie 912 stron trzeba poświęcić czas.
To, że „Księgi...” są tak szeroko czytane i komentowane, przywraca wiarę w czytelnika.
„Nie miałam zamiaru pisać o Jakubie Franku książki, była to raczej część moich »studiów prywatnych«, wieloletniej i nieprzemijającej fascynacji wszelką heterodoksją, wszystkim, co się nie mieści w kanonie, co wystaje poza ogólne granice, co jest buntem i rebelią wobec przyjętej za oczywistą normy” – powiedziała Pani kiedyś. To jest właśnie fenomen książek Olgi Tokarczuk?
Testowanie granic?
Nawet przekraczanie. W wielu warstwach: treściowej, językowej, społecznej. To Pani imperatyw pisarski?
Wydaje mi się, że tak. To jest mi bliskie od początku. Przecież cała literatura jest polem eksperymentu, który prowadzimy w kontakcie z tekstem. Eksperymentu, który polega na tym, że zadajemy sobie pytanie „A co by było, gdyby...?”. Powieść czy opowiadanie rozbudowuje odpowiedź na to pytanie. To bezpieczny sposób przekraczania granic, gdyż nie ma konsekwencji w rzeczywistości. Być może niebezpiecznych czy burzących nasz porządek.
Film „Pokot” na podstawie Pani głośnej książki też przekracza granice?
Myślę, że tak, całkiem świadomie. Kiedy pisałam, wliczałam, a nawet zakładałam prowokację. Czasami wahałam się nad niektórymi rozwiązaniami, ale potem myślałam: „Przecież piszę powieść” – tu wszystko jest możliwe, tu wszystko się może zdarzyć. Dopiero w głowie czytelnika te granice mogą z powrotem zostać postawione. Po ukazaniu się tej książki było trochę fermentu, nawet moi przyjaciele, z którymi często toczyłam dyskusje, i przyjaciele buddyści zarzucali mi, że się posunęłam za daleko. Ale właśnie po to się pisze. Żeby przetestować inną wersję rzeczywistości.
Biorąc pod uwagę kolejny ferment, po „Księgach Jakubowych” staje się Pani specjalistką od siania go.
Ale to chyba dobrze. W ostatnich latach, kiedy weszliśmy na światowy rynek książki, kiedy czytamy dużo tłumaczeń, wyraźnie widać, że literatura podzieliła się na taką tworzoną dla przyjemności, dla zabicia czasu czy dostarczania rozrywki oraz na refleksyjną, stawiającą pytania.
Powiedziała Pani kiedyś, że nie ma biografii. Chodziło o to, że nie ma jakichś dramatycznych momentów w życiu. Ale gdy będzie Pani pisała autobiografię, to...
...na pewno zrobię ją dramatyczną.
Czyli żyje Pani losami swoich bohaterów?
Kiedy pisanie stało się głównym zajęciem mojego życia i zawodem, zdałam sobie sprawę z tego, że im mniej się zajmuje sobą, tym więcej mam energii do pisania. W ogóle zajmowanie się sobą jest bezproduktywne. Mówię, że nie mam biografii w tym sensie, że nie zwracam uwagi na wiele rzeczy z mojego życia, szybko zapominam osobiste wydarzenia. Kiedyś prowadziłam szczegółowy dziennik i wtedy było łatwiej wszystko uporządkować, a dzisiaj rzeczywiście żyję w tym, co piszę. Być może przyjdzie taki czas, że zacznę się oglądać do tyłu i porządkować własne życie, ale na razie wydaje mi się, że to jakaś absolutna strata czasu.
W „Prowadź...” widać szacunek, nawet miłość do zwierząt i poczucie wielkiej bliskości z naturą. I niechęć do tych, którzy naturę niszczą, zabijają zwierzęta. To myślenie narratorki czy autorki?
I tu są naprawdę elementy autobiograficzne. Wychowałam się na wsi, w ogromnej bliskości z naturą i ona zawsze robi na mnie wrażenie. Źle się czuję w mieście, to nie jest moje naturalne środowisko.
Ale od lat jest Pani wrocławianką.
Od 11 lat mieszkam we Wrocławiu, ale cały czas mam dom w Kotlinie Kłodzkiej i często go odwiedzam, więc żyję w dwóch miejscach.