Właściwie w ogóle nie grał Pan w filmach Wajdy. Poza niezbyt wielką rolą w „Bez znieczulenia”, trudno by Pana szukać na jego ekranie. A równocześnie był Pan jego bliskim aktorem teatralnym. I jeszcze - Wajda podzielił się z Panem tym, co było najwspanialsze w jego teatrze: podzielił się… Dostojewskim. A więc dostał Pan najlepszą cząstkę? Opiszmy kolejne karty tej historii.
To było moje wielkie aktorskie szczęście. Dostałem jeszcze kilka innych wielkich nazwisk „po drodze”, i Hamleta, którego Wajda umieścił nie byle gdzie, bo na Wawelu, na dziedzińcu i na krużgankach. Dostałem Wyspiańskiego i jego „Noc Listopadową”, która była przedstawieniem śpiewanym, z wielką i trudną muzyką Zygmunta Koniecznego. A graliśmy to nie tylko w Starym Teatrze, ale potem przeniósł to Wajda do telewizji i wtedy plenery były „prawdziwe”, czyli warszawskie Łazienki. Oczywiście też śpiewaliśmy. Byłem także Papkinem w Jego „Zemście”...
A że nie grałem w jego filmach? Gdy go kiedyś o to zapytałem, to powiedział, że ktoś musi przecież zostać w teatrze. A co to był za teatr! To tylko można wspominać! W ogóle przecież to, że Stary Teatr zaczął być bardzo znanym zespołem w Europie, to przecież tylko dzięki Andrzejowi i jego przedstawieniom… A Dostojewski odegrał tu rolę najważniejszą. I dla Wajdy, o czym nieraz mówił, i dla sławy teatru, i dla mnie też.
Zaczęło się od „Biesów”, w które miałem szczęście wejść, o czym już mówiliśmy przed tygodniem. A po „Nastassji Filipownej” czuło się, że dla kontynuacji międzynarodowej kariery Starego Teatru powinna być „Zbrodnia i kara”. Andrzej sam o tym napisał, że to ja go namówiłem, żeby kontynuował swój szlak Dostojewskiego. Mówiłem, że to musi być tryptyk. Po takich dwóch, całkowicie odmiennych od siebie przedstawieniach, ukoronowaniem powinna być „Zbrodnia i kara”. Powiedziałem, że ja bym chciał zagrać Porfirego Piotrowicza, sędziego śledczego. A on na to: przecież za młody jesteś. A miałem wtedy może 35-36 lat.
Wajda pamiętał inscenizacje, gdzie tę rolę zawsze grali doświadczeni aktorzy. Andrzeju - mówię, ale ja się doczytałem w powieści, że Porfiry ma 36 lat! To jest młody człowiek, to tylko tak się przyjęło, że zawsze grali go starsi aktorzy. Można by nawet powiedzieć, że są równolatkami z Raskolnikowem. To go niezwykle zainspirowało! Popatrz - mówiłem - przecież teraz często chodzimy na przesłuchania - a ja byłem akurat, jeszcze przed stanem wojennym obdarzony przez panią rektor Michałowską funkcją rzecznika dyscyplinarnego studentów.
Zgodziłem się, bo nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. Tymczasem wybuchł stan wojenny i rzecznik dyscyplinarny urósł do bardzo ważnej i trudnej figury. I co rusz, gdy tylko zatrzymała milicja jakiegoś naszego studenta, musiałem udawać się na Mogilską, by próbować studentów wyciągać. I większość z tych przesłuchujących nas to byli nasi równolatkowie. Może nawet studiowaliśmy równocześnie, ja polonistykę, a oni prawo.
Jestem dumny, że to spostrzeżenie stało się podwaliną adaptacji. Że nagle z tego fresku, dość szerokiego, opisującego Rosję końca XIX wieku, adaptacja stała się kameralna, był to wyciąg, esencja, najważniejszych problemów, czyli Soni, i ekspiacji poprzez Sonię - Raskolnikowa, i tej tortury, którą, w imię prawa i prawdy (to wieczne pytanie, czy wolno aż tak?) zadaje przesłuchiwanemu Porfiry. W imię prawdy i prawa, ale metodami strasznymi. Psychologicznymi.
Andrzej mógł zbierać doświadczenia ze swojej młodości, ze stalinizmu, metod UB, Bristigerowej, Józefa Światło… to były wielkie doświadczenia tamtego pokolenia. I my - którzy też mieliśmy podobnego typu doświadczenia, tylko że „nasi” już się nazywali SB, a nie UB, a ja jako rzecznik chodziłem i podpatrywałem ich. I to była „Zbrodnia i kara”, która nagle stała się hitem. Premiera była tuż po stanie wojennym, w 1984 roku.
W tamtym czasie było kilka spektakli, które były wizytówką teatru europejskiego. I wszystkie festiwale świata zapraszały te spektakle. To były: „Cafe Miller” Piny Bausch, jej pierwszy tak wielki balet; to był Peter Brook i międzynarodowa „Mahabharata” (też z naszym Sewerynem i Cieślakiem); to był balet Antonio Gadesa „Carmen”, z którego potem Carlos Saura zrobił film; i to była „Zbrodnia i kara” Wajdy. Od Jerozolimy - po Argentynę.
Te cztery zespoły jeździły po całym świecie. Myśmy się wszędzie spotykali. Ja nawet byłem już wtedy asystentem Andrzeja. Ale to osobna opowieść. Od Jarockiego i od Wajdy uczyłem się wtedy też reżyserii.
Not.: Maria Malatyńska