Okiem Jerzego Stuhra. Artysta i system, przypadek Dymitra Szostakowicza
Nie wszyscy kochają artystów. Niektórzy uważają nawet, że tylko domagają się oni przywilejów, zamiast wypełniać posłannictwo społeczne. Że są lekkomyślni i nieodpowiedzialni, a liczą na specjalne traktowanie. Ale pewnie tak było zawsze?
Bywało różnie. Byłem niedawno w wiedeńskiej Operze. Wielkie przeżycie! Już samo wnętrze działa, legenda, która otacza tę instytucję, wzmacnia odczucie wydarzenia, a wreszcie i sama muzyka. Wystawiono tym razem jedną z głośnych w swoim czasie oper Dymitra Szostakowicza, jeszcze z 1932 roku, opartą na znanym tekście „Lady Makbet mceńskiego powiatu” pióra Nikołaja Leskowa. To jest ten sam tekst, według którego Wajda nakręcił przed wielu laty „Powiatową Lady Makbet”: o miłości i zbrodni.
Szostakowicz stworzył swoją bardzo wysoko cenioną operę, a jego muzyką zachwycano się od początku. Pisano nawet w swoim czasie, że potrafi ona w samym języku muzycznym pokazać dramaturgiczny rozmach i plastyczność teatralną.
Genialna jest ta muzyka do dziś. I wystawione to było w Wiedniu oczywiście świetnie! Ja, który widzę każdą głupotę na scenie, tu niczego nie mogłem się dopatrzyć.
Wspaniale śpiewali, a muzyka tak trudna, że nieraz wydaje się aż niemożliwa do wykonania. I tak z podziwem patrzyłem, jak trzy godziny haruje orkiestra na scenie bez przerwy, i to z najwyższym artyzmem, a jest to ogromny skład orkiestrowy, ale na końcu … ma 25 minut braw bez przerwy!
Wielkie przeżycie i dobrze, że udało mi się zahaczyć o tę legendarną już wielkość, która znajduje się przecież nie tak daleko od Polski i Krakowa, a wydaje się, że dzieli nas wszystko. A przynajmniej wiele.
Ale przyznaję, że dla mnie najbardziej dojmujące było przy tej okazji spotkanie z tragiczną legendą Szostakowicza. O tym wciąż myślałem.
Bo to jest przecież to dzieło, które zobaczył i wysłuchał Stalin i choć rzecz miała od początku wielkie powodzenie i wysokie oceny, to jedno skrzywienie Stalina wystarczyło, by dobry los się od kompozytora odwrócił. Słuchasz muzyki i słyszysz tę emocjonalną siłę, tę witalność, a znasz przecież całą historię tego artysty!
Znasz to upodlenie stalinowskie, które tu właśnie przeżył po raz pierwszy, a które potem się za nim ciągnęło… Tu potrzeba samokrytyki, tam oficjalne potępienie, tu anonimowe artykuły w gazetach, tam ciągła potrzeba usprawiedliwiania się, dlaczego jest nie dość monumentalnie, dlaczego „chaos”, zastępuje muzykę, i tak dalej i tym podobne. „Normalne” zabawy dyktatora z artystą, wtedy towarzyszące mu, jak i innym artystom mniej „uprzywilejowanym” aż do śmierci Stalina.
I wiesz, jak to było, gdy za coraz gorsze utwory otrzymywał coraz wyższe nagrody, bo w porę się sam „potępił”, a Stalin nim igrał, jak kotek myszką, po to, żeby go całkowicie zdezorientować, żeby sam nie wiedział, co jest dobrą muzyką, a co złą.
Na szczęście, Szostakowicz był geniuszem, ale co mu Stalin namieszał, to mu się na zdrowiu odbiło. Doceniał - i odbierał swoją łaskę. Nagradzał nagrodą leninowską i odbierał… paszport. Krzywił się na jego Symfonię Leningradzką, wytrącał go z jego pozycji kompozytorskiej i tym samym niemal „zmuszał go” do napisania kantaty „Pieśń lasu”, w której kompozytor pokazał Stalina, jako… „wielkiego ogrodnika” - więc na chwilę się „uspokoiło”.
Ten nierówny pojedynek, to wieczne upokorzenie, to nieprzerwana potrzeba walki o pozycję, o możliwość pracy, o szansę wyjazdu.
A Stalin i tak miotał nim, jak chciał. I nigdy go nie aresztował. Bawił się nim. Drażnił go, dezorientował.
Wielki kompozytor, jeden z największych, jak pisze się o nim, symfoników XX wieku, a w swojej ojczyźnie wciąż upokarzany i nagradzany, odsuwany i kokietowany.
Jak widziałem jego zdjęcia w programie, to tak jakbym Jurka Grzegorzewskiego widział. Coś tak delikatnego, artysta o tak delikatnej i bolesnej twarzy, że niemal trudno zrozumieć, jak udało mu się tę perfidną walkę przetrwać.
Słuchałem tego wiedeńskiego wykonania i przewijał mi się w pamięci także ten niezwykły, brytyjski film, który oglądaliśmy pewnie ze trzydzieści lat temu, gdzie Szostakowiczem był Ben Kingsley. I pamiętam, z jaką bolesną satysfakcją pokazywano wówczas, na przykładzie losu Szostakowicza, sytuację artystów w komunizmie.
A nawet więcej: tę wieczną opozycję, „artysta” i „dyktator”. Jeden, który „wszystko może”, a drugi, który „się boi”. Portret systemu, który artystom ze złośliwą satysfakcją łamie życie, a który tym mocniej naciska, im bardziej czuje ich niezwyciężonego ducha. Taka sobie… wieczna walka. Dla samej walki! Albo: taką mamy „zapaskudzoną pamięć”!
Notowała:
Maria Malatyńska