Ojciec Miśko: Trzeba jak najszybciej zdiagnozować i radykalnie oczyścić rakowe tkanki w Kościele
Z ojcem Łukaszem Miśko, nowym przeorem klasztoru dominikanów we Wrocławiu, rozmawia Iwona Zielińska.
- W internetowych biografiach ojca przeczytałam, że to miłość do sztuki i muzyki liturgicznej spowodowała, że został ojciec zakonnikiem
Tak. Od dziecka uczyłem się gry na instrumentach klawiszowych. Śpiewałem w różnych grupach, chórach. Głównie muzyki klasycznej i tak trafiłem na dominikańskie proste, ale bardzo modlitewne, mistyczne śpiewy, które są znane w środowisku naszego dominikańskiego śpiewnika „Niepojęta Trójco”. Ta prostota, głębia, modlitewność tych śpiewów zaskoczyła i zauroczyła mnie. I tak po nitce do kłębka, przez muzykę trafiłem do dominikanów. Gdy się zorientowałem, co robią, kim są, jak tworzą miejsca pięknej liturgii, wtedy poczułem, że też chcę być częścią tej wspólnoty. Tak więc przez praktykę muzyki liturgicznej jestem dominikaninem od roku 2000. 10 lat spędziłem w Stanach Zjednoczonych jako duszpasterz akademicki. Od zeszłego roku prowadzę w Krakowie Fundację Dominikański Ośrodek Liturgiczny. To dzieło polskiej prowincji dominikanów, a więc współpraca jest ze wszystkimi klasztorami. To jest zobowiązanie, które ze sobą do Wrocławia przywiozłem i prowadzę. Zajmuję się formacją liturgiczną, formacją liderów, sztuką sakralną, muzyką. Przeorem we Wrocławiu jestem od połowy kwietnia tego roku.
Jakie sobie ojciec postawił przesłanie dla swojej drogi życiowej?
Nie mam motta, nie mam jednego zawołania, słownego logotypu, który można by gdzieś sobie wygrawerować. Generalnie utożsamiam się z misją świętego Dominika, by najpierw kontemplować a potem dzielić się owocami kontemplacji. To jest hasło całego zakonu. Żyć we wspólnocie, która dzieli się myślami, stawia pytania, naczytuje, analizuje rzeczywistość, modląc się, więc kontemplacja to nie jest jedynie jakieś misty-czne uniesienie, ale właśnie zanurzenie raczej w studiowaniu świata, a potem, żeby wyjść i owoce tego studiowania, tego rozważania we wspólnocie ze światem dzielić. Myślę, że to dominikańskie zawołanie: kontemplacja, a potem owoce kontemplacji dzielone ze światem, jest dla mnie podstawowe.
Po tylu latach spędzonych w Stanach Zjednoczonych pewnie ojciec wie, czy polscy wierni bardzo są różni od amerykańskich?
I tak, i nie. Jesteśmy ludźmi tej samej strefy kulturowej mimo historycznych różnic rozwoju obydwu części świata. Ten starszy świat, kultura Zachodu, bardziej nas determinuje z racji bliskości. Natomiast, mówiąc o czymkolwiek amerykańskim, musimy pamiętać, że nie jest to jednorodne społeczeństwo. Nie ma monolitu religijnego, wyznaniowego. Jest bardzo zróżnicowane i pod względem statusu majątkowego - obok siebie ogromna bieda i ogromne pieniądze. Jest wielojęzykowość, wielorasowość, wieloetniczność - i to ogromne zróżnicowanie spotyka się również w kościele. Pierwszy element różnicy to to, że Kościół katolicki w USA nie jest religią dominującą. To już rodzi pewną świadomość pokory w katoliku. Tam jest większa świadomość wyboru, że religia, w której się urodziłem, niekoniecznie będzie moją religią, w której będę dorastał, czy z którą zostanę do końca życia. Moi znajomi, partnerzy życiowi, współmałżonkowie mogą być innego wyznania. I tak tam jest od pokoleń. U nas jest to zupełnie nowe. Amerykanie potrafią bez wielkich emocji rozmawiać o swojej religii, bo tych dróg duchowych jest dużo obok siebie i jest to naturalne, że się o tym rozmawia i wymienia informacje i doświadczenia. Religia nie jest tam tematem tabu. Jest ot-wartość. Jest wszystko mniej prywatne i wystraszone niż tutaj w Polsce.
A czemu jesteśmy bardziej wystraszeni i zamknięci?
Myślę, że nie umiemy i nie wiem, czy potrafimy rozmawiać o wierze bez wysokich emocji. Trochę pewnie dlatego, że kiedyś wiara była częścią projektu narodowego, że to było coś patriotyczno-społecznego, ale jako jednostki nie mamy wypracowanego sposobu rozmawiania o tym, dlaczego chrześcijaństwo jest dla mnie źródłem inspiracji, tożsamości. Raczej częściej na siebie najeżdżamy, bo może mamy jakieś intuicje, jakieś odziedziczone systemy wartości, ale nie do końca jesteśmy świadomi, co z tego wynika. Co wynika dla nas indywidualnie z polskości, co z katolickości, co z tożsamości europejskiej? Myślę, że nie wypracowaliśmy repertuaru pojęć, sposobu komunikowania: dlaczego dla mnie jako człowieka chrześcijaństwo jest czymś prawdziwym.
Nie służy temu pewnie też wykorzystywanie wiary przez polityków?
Ależ oczywiście. Nie służy ani polityce, ani chrześcijaństwu. Często nie rozmawiamy o wierze jako wierze. Tylko rozmawiamy o jakichś wartościach, które wyrastają faktycznie z chrześcijaństwa, czy judeochrześcijaństwa, ale one nie mogą i nie są substytutem wiary. Wiara jest indywidualną odpowiedzią człowieka (na jego myśli) na Boga, na misterium życia, które mu się przed oczami otwiera. Potem ta indywidualna odpowiedź staje się częścią wspólnoty, kultury, ale my za dużo mówimy o kulturze, a za mało o tej indywidualnej odpowiedzi i poszukiwaniach.
Mamy kryzys wiary, kryzys Kościoła.
Na pewno zmienia się statystyka. To pewnie wybiórczy sposób oceniania wiary, ale daje jakiś obraz, ile osób uczestniczy w praktykach. Mówią o spadku zaufania do Kościoła nie tylko ludzi młodych. Co zostało unaocznione w jesiennych wydarzeniach na ulicach. Czy mamy kryzys? Mamy, bo o wiele mniej osób uczestniczy w mszach. Mniej osób się indentyfikuje z Kościołem instytucjonalnym. Co to znaczy? Myślę, że to domaga się dogłębnego studium, bo i przyczyny mogą być bardzo różne i alternatywa do tych praktyk może być różna, w zależności od osoby. To znaczy, ktoś może nie odrzucać chrześcijaństwa, ale czuć się zagubiony w instytucjonalnym Kościele, parafii, w pewnym rytmie świąt, mszy niedzielnych czy ekspresji moralności chrześcijańskiej. Bardzo dużo mówimy o moralności, a bardzo mało o mistyce. Mówimy o etycznych konsekwencjach spotkaniach z żywym Bogiem, ale tak naprawdę bardzo mało tego spotkania z żywym Bogiem jest.
Stworzył ojciec definicję człowieka zmęczonego: „który w chrześcijańskiej narracji przeczuwa wciąż potencjał dobra i piękna, ale z trudem może wysłyszeć tę subtelną nutę w jazgocie, jaki dobywa się czasem z gardeł kościelnych mówców; to ten, którego pociąga etyka miłości i ofiary, ale częściej bywa nią ujęty w działaniu swoich postchrześcijańskich znajomych i publicznych aktywistów niż wśród członków parafialnej grupy modlitewnej“. Jak człowiek zmęczony, nie tylko ten należący do Kościoła, może się z tego wydobyć?
Nasze zmęczenia mają różne składowe. Możemy być rozczarowani instytucją, możemy być niewpisani w pewne oczekiwania, bo nasze życie tak się potoczyło, dokonaliśmy pewnych wyborów. Czy to będą kwiestie relacji rodzinnych, czy środowiskowych. Możemy być zmęczeni pandemią, kulturą, politycznym jazgotem. Każdy z nas pewnie oczekuje innych rozwiązań. Jako chrześcijanin wierzę, że jest taki poziom, gdzie jesteśmy bardzo podobni: potrzebujemy słowa takiego, które do nas przemówi. Dla każdego z nas to słowo będzie inaczej brzmiało. Bo różne typy zmęczenia domagają się innej pociechy, podniesienia na duchu. Ja wierzę, że ta rzeczywistość Jezusa, który ma wyjątkowe, unikalne ożywiające słowo dla każdego z nas, jest tym dlaczego Kościół istnieje. Życie jest czymś mocniejszym niż nam się wydaje. Jesteśmy czymś więcej niż tym, co widzą w nas ludzie, bo oni nie zawsze będą nas w stanie pokochać i zaakceptować, tym kim jesteśmy. Potrzebujemy kogoś innego, kto da nam takie afirmujące „tak”. Kto spojrzy na nas z taką znajomością i bezinteresownie, bez ogrywania nas powie „bądź”. Jako chrześcijanin wierzę, że jest to możliwe w spotkaniu z rzeczywistością Jezusa Chrystusa, która w Kościele ciągle jest obecna mimo tego, że sami tak zwani ludzie Kościoła, jego liderzy żyjemy czasami tak, że tego nie widać. Przykłady postępowania wielu ludzi Kościoła nie podnoszą na duchu. Moim pragnieniem teologiczno-praktycznym jest byśmy zawalczyli o Kościół z wnętrza Kościoła. Wierzę, że jest na to miejsce: na te trudne, ważne głosy, na prawdy niewygodne. Za dużo żyjemy Kościołem ogólnonarodowym, Kościołem masowych odgórnych komunikatów. Tymczasem Kościół zawsze miał być czymś przede wszystkim lokalnym, bliskim i tu powinniśmy szukać przestrzeni i siły na wewnętrzną walkę o Kościół.
Czy ojciec jest człowiekiem odważnym?
Chciałbym. Myślę o sobie, że jestem kimś, kto chce być odważny i czasami mu się udaje.
Pozwoliłam sobie na takie pytanie, bo właśnie został ojciec przeorem w klasztorze, nad którym wiszą ciężkie chmury wstydu spowodowane zachowaniem dominikanina Pawła M. Miesiąc temu wrocławscy dominikanie przeprosili za „nadużycia”, które miały miejsce w ich duszpasterstwie akademickim 20 lat temu, a których sprawcą był właśnie Paweł M. W opublikowanym w marcu oświadczaniu bracia Konwentu św. Wojciecha we Wrocławiu napisali, że w latach 1996-2000 w ramach duszpasterstwa działał mechanizm przypominający funkcjonowanie religijnej sekty. Paweł M. miał się dopuszczać przemocy fizycznej, psychicznej i seksualnej wobec członków, głównie kobiet, należących do duszpasterstwa akademickiego. Paweł M. został wyrzucony z Wrocławia, ale w kolejnym miejscu i to jeszcze w 2019 roku miał się dopuszczać podobnych czynów. Dzisiaj sprawą zajmuje się prokuratura. Przeprosiny ze strony Kościoła to zupełnie nowa jakość. Ale czy nowy przeor jest w stanie rozgonić te chmury wstydu ciążące nad klasztorem?
Myślę, że przede wszystkim musimy zdiagnozować te chmury. To znaczy, kto, kiedy, co - mówiąc kolokwialnie - zawalił. Czy to było przestępstwo? Czy to było niedopatrzenie administracyjne? Tych warstw jest bardzo wiele. Czytając te różne świadectwa, relacje kolejnych przełożonych Pawła M., widać na pewno brak takiej obiektywnej wiedzy w Kościele: jak na takie rzeczy reagować? Jak karać? Co to znaczy kara w takim przypadku? Jak oceniamy rolę tych terapeutów, którzy przez lata jako profesjonaliści uważali, że ten człowiek przeszedł rehabilitację i nie jest niebezpieczny? Widzimy wiele różnych warst. Myślę, że jedyną instytucją, która maksymalnie profesjonalnie, nieemocjonalnie może to ocenić, czyli z jednej strony, co się działo tutaj w latach 1996-2000, a z drugiej strony zdarzenia ostatnich lat, badając wszystkie materiały, które mamy, jest komisja Tomasza Terlikowskiego. Myślę, że to był jedyny słuszny kierunek, by wybrać grupę ekspertów, psychiatrów i znawców tematyki prawnej. Dzisiaj nie mam własnego pomysłu, jak tylko czekać na efekt pracy tej komisji i obraz, jaki nam przedstawi. Wierzę w to, że jako dominikanie mamy w tym miejscu i w tym mieście, w tym Kościele szanse na oczyszczenie tego, co wtedy było złe dopiero wtedy, gdy poznamy prawdę. To stara zasada Jezusa: Poznacie prawdę, prawda was wyzwoli. Wierzę, że jest w nas więcej dobra niż zaniedbań. Aczkolwiek te zaniedbania należy nazwać. Uważam, że to, co nas wszystkich tutaj kiedykolwiek przyciągało, to nie jest osobowość duszpasterza nawet tak charyzmatycznego jak Paweł M. czy jakikolwiek inny dominikanin. Przyciąga nas Sacrum, Ewangelia, piękno, dobro. Myślę, że da się o te rzeczy walczyć. Aczkolwiek trzeba jak najszybciej zdiagnozować i radykalnie oczyścić te rakowe tkanki.
Komisja będzie badać, jak długo, nie wiadomo. Trudno jednak będzie zrozumieć, jak przez tyle lat mogło dziać się zło pod przykryciem symboli dobra? Z relacji ofiar wynika, że diabeł w Kościele miał się dobrze. Jak to możliwe?
To też właśnie będzie przedmiotem dociekań komisji. Od początku bracia tego klasztoru, którzy zaczęli się mierzyć z tą trudną przeszłością ich oświadczenia i komunikaty prasowe, mówią, że nikt z nich nie miał pełnej wiedzy o tym co się dzieje.
Nie miał, czy nie chciał mieć?
Trudno powiedzieć. Bazujemy tylko na tym, co mówią świadkowie. Sam też spotkałem się z relacjami ludzi, którzy w tamtym czasie byli w tym duszpasterstwie akademickim, i oni z kolei sami piszą, że nie widzieli nic niezdrowego, że byli członkami grupy, tej zewnętrznej i to według nich wyglądało zupełnie normalnie. Dynamicznie, dużo się działo, tłumy ludzi. Widać jak bardzo można się uwieść albo też nie widzieć całego obrazu wydarzeń i to jest najbardziej przerażające, że Paweł M. to nie był człowiek, który od pierwszego wejrzenia epatował złem. Wielu uważa, że cały ten fenomen duszpasterstwa akademickiego prowadzonego przez Pawła M. to było dobro, pomoc charytatywna, praca z ubogimi, ewangelizacja, wspólnota. Nie mam mechanizmów do zbadania całej tej historii, ale jest to rzeczywiście przerażające, że tak zło z dobrem mogło się zmieszać w jednej osobie. Tym bardziej eksperci muszą to zbadać i dojść do tego skąd się to wzięło. Z jednej strony czekamy na wyniki prac tej komisji, Z drugiej strony nie siedzimy z założonymi rękami i czekamy. Robimy to, w co zawsze wierzyliśmy, że jest zdrowe i prawdziwe, czyli celebrujemy sakramenty i rozmawiamy o wierze we wszystkich naszych duszpasterstwach. Nie widzimy powodu, by to, co jest dobre i życiodajne w Kościele, miało czekać.
Ojciec przeor w jednym ze swoich tekstów postawił takie pytanie: „Jak zaufać po filmach braci Sekielskich, po reportażach „Więzi”, po tylu historiach przestępstw i ich tuszowania, historiach grzechu dotykającego diecezje i zakony, nie wyłączając mojego?“ A jaka jest ojca odpowiedź?
- Odpowiedź myślę jest - może to truizm - unikatowa dla każdego z nas, a jednocześnie jest ona podobna. Czy wierzę, że Jezus jest moją drogą, mimo że pewni ludzie, którzy mieli w Kościele tę drogę wskazywać, zawiedli. Nie wszyscy, ale wielu. Czy wierzysz w Jezusa Ewangelii? Bez wiary w to, że Jezus, którego znam z Ewangelii, jest faktycznie prawdą, życiem i drogą nie zaufam Kościołowi, bo Kościół bez Jezusa jest farsą. Jezus bez Kościoła mógł być, ale wydaje się z Ewangelii, że nie chciał. On chciał wspólnoty, a nie pojedynczych zatomizowanych wyznawców. Czy kogoś taka odpowiedź przekona? Nie wiem. Ale dla mnie nie ma innej.
A gdy ojciec widzi i czyta o tym, co dzieje się w Kościele? Nie czuje tak zwyczajnie, po ludzku wstydu ?
Tak, wstydzę się...