Ogórkowy sok przepędza glątwę, czyli kaca. W beczkach po winie latami dojrzewa starka
Gdzieś przepadły, rozpadły się nawet w ludzkiej pamięci, a przecież towarzyszyły nam od dawna. Jedna z nich zasłynęła szczególnie, a to dlatego, iż stała się miejscem schronienia dla Diogenesa, a inne cierpliwie przechowywały miłą ludziom zawartość. Zresztą w beczkach ukrywali się także ludzie o wiele, wiele mniej znani od starożytnego filozofa. Nad wiślanym brzegiem, w wielkiej bece, nocował jeden ze szkolnych kolegów, notoryczny uciekinier z domu.
I zdarzało się, że do szkoły przyciągała go, brudnego, z włosami pełnymi słomy, rozwścieczona matka. Oczywiście ku uciesze całej klasy. Tym z nas, którzy przeczytali „Przygody Tomka Sawyera”, uciekinier przypominał Hucka, który „chodził sobie, jak chciał. Sypiał na progach domów, a kiedy padał deszcz - w pustych beczkach. Nie musiał chodzić do szkoły ani do kościoła, nie miał żadnego pana i nikogo nie słuchał”. Nic więc dziwnego, że trochę zazdrościliśmy zwierzynieckiemu Huckowi...
Beczki, dębowe, w pękatej talii mocno skrępowane żelaznymi obręczami, stały w małych sklepikach, rozsiewając kwaśną woń kiszonych ogórków, czosnku, kopru i kiszonej kapusty. Sklepikarz, pan Skwirtniański z ulicy Lelewela drewnianymi szczypcami sięgał w głąb beczki, gdzie w koprowej gęstwinie, w ostrużynach chrzanu, drzemały jędrne ogóreczki. Ogórkowego soku, mętnego i kwaśnego, nie sprzedawano.
Co uboższe staruszki przychodziły do sklepików za słoikami, do których sklepikarz hojnie wlewał darmowy kwas - podstawę ubogiej zupy ogórkowej. A zwierzynieccy alkoholicy, zwierzynieckie łaziory, zwierzynieckie kindry lub po prostu wczorajsi ludzie łapczywie pili ten cudowny, czosnkowo-koprowo pachnący lek na kaca, zwanego przez Witkacego glątwą.
W wiejskich i małomiasteczkowych sklepikach, w rdzawej solance pływały w beczkach śledzie. Ich zapach mieszał się z wonią kołomazi i nafty, też w beczkach, ale metalowych, tworząc niepowtarzalną symfonię zapachów.
Jednak drewniane beczki, to przede wszystkim wino, piwo, spirytus. Hrabal, który jak nikt potrafił pisać o piwie, w „Postrzyżynach” zdradza tajemnicę przygotowywania w browarze beczek, stary Grandet, Harpagon wśród winiarzy, troszczy się o beczki dla swoich zbiorów. A beczki po białym winie służyły u nas do wyrobu arcywódki, starki.
Do dębowej beczki po białym winie wlewano okowitę, beczkę zakopywano, aby odkopać po kilkunastu latach. Podobno zdarzało się, że zawartość beczki po raz pierwszy wypijano podczas chrzcin, po raz drugi - w czasie wesela ochrzczonego przed laty potomka...
Beczki - oczywiście drewniane, bo co to za beczka z plastiku, co to za beczka z aluminium - kończyły swój żywot pod rynną. Zbierano do nich deszczówkę - wodę „miękką”, a więc doskonałą do mycia głowy. A później rozpadały się na klepki, na rdzawe taśmy, marząc może o barwnej przeszłości. O dosiadającym beczek Bachusie albo chociażby o jego sarmackim substytucie, opisanym przez Henryka Rzewuskiego księciu Radziwille Panie Kochanku:
Książę, napotkawszy jakiegoś szlachcica z obdartą czapką, zdjął mu ją, na swoją głowę włożył, a dał mu swoją aksamitną. Na to hasło zaczęliśmy mieniać sobie czapki, a pić, ale tak, że co moment inną czapkę nosiliśmy. Potem książę, dobrze pijany, zaczął się rozbierać, besztając szlachtę z dobrego serca.
I tak jednemu dał pas złoty, mówiąc „Darujęć, durniu!” - drugiemu kontusz: „Na, świnio!” - a temu szpinkę brylantową: „Trzymaj, ośle!” - a innemu żupan: „Weź, kpie!” - tak, że został w hajdawerach amarantowych i w koszuli, na której wisiał ogromny szkaplerz; i tak siadł na wozie, na którym była ogromna beczka, napełniona winem. On siadł na beczce, a wóz szlachta ciągnęła po ulicach Nowogródka. Wóz co kilkanaście kroków zatrzymywał się, a kto chciał kielich lub garnek nastawiał, a książę czop od beczki odtykał, prosząc szlachtę, aby mu dopisała.