Offenbachowi by się podobało
Jacques Offenbach zbliża się do kresu życia. Może odejść spokojnie, zostawiając po sobie ponad setkę operetek, takich jak choćby „Piękna Helena” czy „Orfeusz w piekle”, które będą bawić publiczność przez kolejne wieki. Ale tego mu jednak za mało, czuje niespełnienie. Chciałby przejść do historii jako twórca przynajmniej jednej poważnej opery. Zmożony reumatyzmem, który wykręca mu ręce, nie przestaje komponować. Wie, że ściga się z czasem, ale może właśnie ta świadomość sprawia, że w jego głowie pojawiają się tak piękne nuty.
W Operze Krakowskiej podczas premiery „Opowieści Hoffmana” orkiestra pod dyrekcją Tomasza Tokarczyka uwodziła nas nimi, podobnie jak występujący w przedstawieniu chór i soliści. Uwodziła i niepokoiła, bo libretto utworu zostało oparte na fantastycznych opowiadaniach E. T. A. Hoffmanna. Reżyser spektaklu Michał Znaniecki swoim zwyczajem postanowił przełożyć je na język bliższy współczesnemu widzowi, szczególnie temu, który jest wielbicielem choćby „Piątego elementu” Luca Bessona czy serialu „Black Mirror”. I zrobił to na tyle inteligentnie, że szybko kupiłam konwencję, bez problemu przenosząc się spod kurtyny teatru, gdzie odgrywany jest „Don Giovanni”, do baru Lutra, gdzie bawi się artystyczna kompania. Tu poeta (świetny głosowo, choć nieco tym razem słabszy aktorsko Tomasz Kuk) upija się z tęsknoty za primadonną Stellą, która śpiewa właśnie tuż za rogiem Mozartowskie partie.
Stella, jak to kobieta, ma wiele twarzy. Pierwszą z nich jest Olimpia, bezwolna lalka. Reżyser przeniósł ją w kosmiczne rejony, do futurystycznego laboratorium. Ubrana w kosmiczny strój, z którego wyrastają wężowate kable, robi na Hoffmanie piorunujące wrażenie. Może dlatego, że jak to zakochany widzi ją zupełnie inaczej niż inni, co bez wątpienia ułatwiają mu googlowskie okulary. Ale już bez nich spogląda na opętaną muzyką Antonię, która mieszka w multimedialnym domu, przypominającym warszawskie muzeum Fryderyka Chopina. W kolejnej odsłonie przenosi się do nocnego klubu w Wenecji, by spotkać tam rozwiązłą Giuliettę.
W tej ostatniej części scenograf Luigi Scoglio poszedł jednak na łatwiznę, knajpiany bar wkomponowując w gondolę. Ale za poprzednie akty należą mu się brawa. Podobnie jak odtwarzającej cztery główne kobiece role solistce. Katarzyna Oleś-Blacha świetnie wykonała to karkołomne zadanie, którego nie podejmują się największe diwy operowe. Offenbach byłby z niej dumny, podobnie jak z Moniki Korybalskiej w partii Muzy.
On sam nie doczekał realizacji swego dzieła. Ale na pewno spoglądał z zaświatów na jego premierę w Opera-Comique. Czy mu się podobała, nie wiem, ale myślę, że szalona inscenizacja Znanieckiego mogłaby mu, tak jak mnie, przypaść do gustu.