Początek sezonu to dla wielu z nas także początek podróży po różnych ośrodkach żużlowej Polski. Wspominamy później spotkanych po drodze ludzi, miejsca, wyniki, knajpy czy historie, które napisało życie. Jedna z nich nieco pasuje do terminarza, bo wydarzyła się w 2009 podczas eskapady na pamiętny finał ekstraligi w Toruniu.
Mieliśmy do dyspozycji pojemne redakcyjne combo, w którym kolega wymienił zapobiegliwie opony na nowe. Cóż, problemy zaczęły się już na starcie. Lewa tylna guma, choć pyszniła się agresywnym i głębokim bieżnikiem, wstydliwie sflaczała. Niedziela, zakłady wulkanizacyjne pozamykane... Rzuciliśmy się do kosza z zapasem, który niby praktyczni Niemcy umieścili pod samochodem. Miałem wrażenie, że zaglądam na strych 100-letniej chałupy. Na szczęście koło okazało się napompowane i w przyzwoitym stanie. Po szybkim pit-stopie ruszyliśmy, ale jedna myśl nie dawała mi spokoju: ile powietrza jest w tym zmienionym „laczku”?
Może dlatego, że siedziałem najbliżej, bo z tyłu za kierowcą i zupełnie trzeźwy, na wysokości Trzemeszna pod Poznaniem uparłem się na kompresor i sprawdzanie. Podjechaliśmy, podpiąłem wąż... było prawie dobrze. Niestety, stary wentyl nie miał już wystarczająco dużo sił, by się ponownie zamknąć. Powietrze uchodziło powoli, ale miarowo. Zrobiło się nerwowo, a wzrok kolegów wypalał mi dziury w ubraniu. Dopiero w Inowrocławiu dostrzegliśmy „wulkanizacja” - napisane kredą na małej tabliczce. W bocznej ulicy na zapleczu domu jednorodzinnego stał zwykły i zamknięty na głucho garaż z numerem telefonu na drzwiach. Mieliśmy bardzo dużo szczęścia. Właściciel mieszkał poza miastem, ale akurat przyjechał na zakupy i zgodził się nam pomóc!
Dostaliśmy działający wentyl, a także drugie koło z nową oponą, do której ktoś po prostu nie użył pasty uszczelniającej. Temperatura imprezy nieco spadła, dotarliśmy i możecie mi wierzyć lub nie, ale jeden z redaktorów przez całą drogę nie odezwał się nawet słowem. Takie przygody, ryzyko, że się spóźnimy na najważniejszy mecz w sezonie, a on książeczka i nic. Nie dał się namówić na słowo nawet wtedy, gdy kwitliśmy pod warsztatem. Dacie wiarę? Falubaz wygrał tamten finał i sprawił ogromną niespodziankę, a my do dziś wspominamy mecz, kółeczka i milczącego na przekór redaktora.
Bywało też bardziej dramatycznie. Po drodze do Częstochowy, w barze pod Opolem, gdzie serwują schabowe o średnicy 30 centymetrów, spotkałem kolegę z liceum. Niby nic nadzwyczajnego, ale właśnie przybiegł po pomoc. Z jakiegoś powodu prowadzony przez jego ojca samochód wpadł do rowu, kiedy zmierzali na mecz. Na szczęście ucierpiało tylko auto. Innym razem na własnej skórze przekonałem się, że nie tylko żużlowcy mogą sobie zrobić krzywdę w związku z zajmowaniem się „czarnym sportem”. Żyję jednak, mam się dobrze i znów jestem w drodze... do Torunia.
Autor: Marcin Łada