Odkrycia na serwetkach i szybki doktorat. Felieton prof. Ryszarda Tadeusiewicza
W moich felietonach chętnie opisuję wybitnych polskich uczonych. O bohaterze dzisiejszego tekstu piszę ze szczególną przyjemnością, bo poza tym, że był absolutnie rewelacyjnym matematykiem - to w dodatku był bardzo ciekawą postacią, o której powtarzane są różne anegdoty - bardzo barwne, chociaż niekoniecznie prawdziwe. Stefan Banach, bo nim chcę opowiedzieć, wiedzę matematyczną zdobył w Krakowie, pracując w księgarni i utrzymując się głównie z udzielania korepetycji.
Pierwszy anegdotyczny fakt z jego życia wiąże się z tym, jak z krakowskiego „człowieka z ulicy” stał się lwowskim naukowcem. Otóż w 1916 roku spacerujący po Plantach Hugo Steinhaus usłyszał, że siedzący na parkowej ławce dwaj młodzi ludzie dyskutują w sposób niezwykle profesjonalny o bardzo zaawansowanym problemie matematycznym tak zwanej całki Lebesgue’a. Jednym z tych zdolnych młodzieńców był Otton Nikodym, późniejszy profesor matematyki na Uniwersytecie Warszawskim, a drugim Stefan Banach. Steinhaus opowiedział im o trudnym problemie matematycznym, nad którym od dawna pracował i którego nie potrafił rozwiązać. Banach przyniósł mu gotowe rozwiązanie. Steinhaus docenił jego geniusz i zabrał go do Lwowa, gdzie Banach uzyskał asystenturę w Katedrze Matematyki na Wydziale Mechanicznym Politechniki Lwowskiej. Miejsce, w którym zaszło to doniosłe w skutki spotkanie, zaznacza dziś na krakowskich Plantach rzeźba autorstwa Stefana Dousy. Przedstawia ona dwóch dyskutujących matematyków siedzących na ławce.
Banach sprawdzał się w roli nauczyciela akademickiego na Politechnice, ale naukowo wolał pracować w Kawiarni Szkockiej, gdzie przy licznych i mocnych trunkach on i grupa lwowskich matematyków dyskutowała i rozwiązywała najtrudniejsze problemy matematyczne, zapisując potrzebne dowody na papierowych serwetkach albo na blatach stolików. Niektóre z tych serwetek udało się uratować i na ich podstawie powstawały publikacje przynoszące autorom światową sławę, ale wiele doniosłych odkryć matematycznych zginęło pod ścierką kelnera wycierającego stolik po biesiadzie.
W 1920 roku Banach się ożenił i jego żona, Łucja Braus, podarowała biesiadującym matematykom zeszyt, w którym od tej pory zapisywali swoje pomysły. Ta tak zwana „Księga Szkocka” jest bardzo cennym źródłem różnych matematycznych inspiracji.
Zgodnie z powszechnie powtarzaną legendą Banach chciał uprawiać matematykę i nie interesowało go ani ukończenie studiów, ani (tym bardziej) doktorat. Ale władze zatrudniającej go Katedry Matematyki chciały uporządkować tę nietypową sytuację. Wiedząc, że Banach mnóstwo genialnych koncepcji matematycznych zapisuje na serwetkach, które potem wyrzuca - wydelegowano dwóch asystentów, którzy te serwetki zbierali, a potem zawarte na nich idee przenosili do zbiorczego opracowania, które miało być rozprawą doktorską Banacha. Pozostawała jednak sprawa obrony doktoratu, na którą Banach by się nie zgodził.
Zastosowano podstęp. Znajomi zaczepili Banacha na korytarzu Uniwersytetu Jana Kazimierza i poprosili, żeby wstąpił na chwilę do dziekanatu, bo są tam jacyś ludzie, którzy mają matematyczne problemy i chcą mu zadać kilka pytań. Banach ochoczo odpowiedział na wszystkie pytania i wtedy okazało się, że to była komisja która uznała tę dyskusję za obronę pracy doktorskiej (wcześniej spisanej pomocną ręką z tych serwetek) - i tak Banach, nie mając ukończonych studiów, został doktorem.
Przyznają Państwo, że to ciekawa historia?
Tyle tylko, że nieprawdziwa.
Giordano Bruno powiedział podobno: se non e vero e ben trovato.
Nawet jeśli to nieprawda, to jest to dobrze opowiedziane!
Niestety, skończył na stosie.
A jak było naprawdę z Banachem?
Warto zajrzeć do Wikipedii!