Od Popiela do Jaruzelskiego. Zamachy jak chleb powszedni?
Zamachy w Polsce. Listopad był niebezpieczną porą dla panujących. W tym miesiącu zamachowcy zaatakowali m.in. Leszka Białego, Zygmunta III Wazę, Stanisława Augusta, Wielkiego Księcia Konstantego.
Zygmunt Stary miał mawiać, że tak dalece nie boi się swoich poddanych, iż mógłby ze spokojem zasnąć na piersi każdego z nich. Historycy nie znaleźli takiej wypowiedzi Jagiellona. Poszukiwania mogli zresztą ograniczyć do roku 1533, bo wtedy do króla stojącego w oknach Wawelu ktoś strzelał z rusznicy. Bezskutecznie, ale też bezkarnie, bo zamachowca nie ujęto.
Od XVII stulecia wśród naszych przodków silne było myślenie, że władający Polską mogli i mogą czuć się bezpieczni. Takie przekonanie wpajał w swoich świetnych książkach Paweł Jasienica. Krytyk jego pisarstwa, niedawno zmarły prof. Janusz Tazbir, potwierdzał, że na tle innych państw nasza historia jest skąpa w zamachy na panujących. Tłumaczył to m.in. tym, że Polsce nie było króla okrutnego, a zatem nie było pokusy, by dokonać na niego zamachu. Ale i ten znakomity historyk nie miał racji.
Nawet jeżeli przyjmiemy, że w porównaniu do Anglii i Francji w naszym państwie władcy mogli czuć się bardziej bezpieczni, to jednak zamachów, spisków nie brakowało. Dziwić to nie może, bo historia polityczna to dzieje walki między ludźmi posiadającymi władzę, a tymi, którzy chcieli im ją odebrać.
Siemowit był pierwszy
Wybitni badacze kronik średniowiecznych, np. prof. Jacek Banaszkiewicz, radzą, by nie bagatelizować przekazów dotyczących czasów przedmieszkowych. Trzeba je, jak każde inne źródło, umieć czytać. Według Galla Anonima, księcia Popiela na drodze zamachu stanu od władzy odsunął Siemowit, syn Piasta. Gall pisze: „Król królów i książę książąt za powszechną zgodą ustanowił go księciem Polski, a Popiela wraz z potomstwem doszczętnie usunął z królestwa”. Kronikarz opisał wczesnośredniowieczny sposób wybierania panującego, który dokonywał się w ten sposób, że jedna osoba lub grupa wskazywała kandydata, a pozostali „wyborcy” w czasie wiecu uznawali go poprzez okrzyk (aklamację). Gdyby zaufać Gallowi, gdy chodzi o sens przekazu, to Piastowie władzę uzyskali na drodze zamachu stanu.
Władcy z tej dynastii w kolejnych wiekach sami nieraz musieli się przed nim bronić lub do niego uciekać. Należy jednak pamiętać, że o czasach Piastów, zwłaszcza pierwszych, pewnych faktów mamy bardzo mało. Wiedząc o tym, można założyć, że Bolesław Chrobry po śmierci ojca, czyli Mieszka I, siłą wypędził rodzeństwo. Sam w 1002 r. dzięki pomocy Henryka ze Schweinfurtu, margrabiego Marchii Północnej, uszedł z życiem z zamachu, jaki na niego być może próbował dokonać Henryk II, król Niemiec. Bolesław wracał ze zjazdu, który zwołał Henryk. To króla Niemiec uważał za organizatora zamachu, o czym świadczyć może to, że wracając, Chrobry podpalił jeden z grodów niemieckich i uprowadził jeńców.
„Bezprym (najstarszy syn Chrobrego) został zabity (w 1032 r.) przez swoich... z powodu najstraszniejszej srogości swego tyraństwa” - czytamy w Rocznikach hildesheimskich. Autor twierdzi, że do mordu przyczynili się bracia Bezpryma: Mieszko II i Otton. W 1034 r. z powodu okrucieństwa - jak podaje „ Kronika wielkopolska” - zabity miał zostać król Bolesław, syn Mieszka II. Istnienie takiego władcy uznają tak wybitni mediewiści, jak Roman Grodecki, Tadeusz Wojciechowski, Oswald Balzer. Wiele wskazuje na to, że spisek możnowładców, którzy dla swoich celów politycznych wykorzystali zabójstwo biskupa Stanisława, od władzy odsunął Bolesława Szczodrego (1079 r.).
Niedługo później (w 1086 r.), jak uważa Gall Anonim, otruty został Mieszko, syn Bolesława Szczodrego. Większość historyków za sprawcę tej zbrodni uważa wojewodę Sieciecha z potężnego rodu Toporczyków. Ten sam Sieciech miał też kazać rycerzowi podczas polowania zabić młodego Bolesława, późniejszego Krzywoustego.
- W 1194 r. zmarł, być może otruty, najmłodszy syn Bolesława Krzywoustego Kazimierz zwany Sprawiedliwym - twierdzi prof. Henryk Samsonowicz. Wincenty Kadłubek napisał, że książę Kazimierz w czasie uczty „wychyliwszy maleńki kubek - na ziemię się osunął i ducha wyzionął”.
W listopadzie 1227 r. Leszek Biały, książę krakowski, tytułujący się mianem „dux Poloniae”, zwołał wiec do Gąsawy na Kujawach, by radzić na nim o problemach podzielonej Polski. Przybyli Henryk Brodaty ze Śląska, Konrad mazowiecki i Władysław Odonic, panujący w Wielkopolsce, arcybiskup gnieźnieński i inni biskupi. Zjazd w Gąsawie zakończył się tragicznie. - Na zebranych książąt uderzyli Pomorzanie księcia Świętopełka - mówi prof. Marek Barański. - Uczestnicy zjazdu zostali całkowicie zaskoczeni. Leszek i Henryk zażywali kąpieli w łaźni. Nie wiadomo, co robili inni, nikt się nie bronił. Henryk omal nie zginął. Leszkowi udało się wydostać z łaźni, dopadł konia i pogalopował w kierunku Marcinkowa. Tam dopadli go i zabili Pomorzanie. Pozostałym książętom udało się zachować życie i zdrowie. Mord, a zwłaszcza jego okoliczności, i dziś stanowi zagadkę.
Z braku miejsca wspomnijmy tylko, że w okresie średniowiecza, obejmującego ponad połowę dziejów Polski, śmierć w zamachach poniosło lub ponieść miało, głównie od miecza i trucizny, szereg innych władców, m.in.: Henryk Brodaty, Przemysł II, Henryk IV Probus, Wacław II, Wacław III (zamordowany, gdy wybierał się na koronację do Polski), Przemysł Młodszy, książę oświęcimski, Bogusław X Wielki, Kazimierz Cieszyński, książęta mazowieccy Ziemowit IV, Stanisław i Janusz. Kazimierza Jagiellończyka co najmniej 7-krotnie próbowano zabić.
W epoce nowożytnej i oświecenia zamachy nie ustały. Zamachowiec, który strzelał do Zygmunta Starego, uciekł. Zygmunt III Waza dostał czekanem (w plecy, w policzek i ramię) od szlachcica Michała Piekarskiego. Atak nastąpił o 9 rano 15 listopada 1620 r., gdy monarcha szedł na mszę do kościoła św. Jana. Rany okazały się niegroźne, ale powstało takie zamieszanie i atmosfera grozy, że podejrzenie najpierw padło na... Tatarów. Sprawca był najpewniej człowiekiem chorym psychicznie. Wcześniej zabił królewskiego kucharza i poranił kilka osób. Piekarski zginął w strasznych męczarniach.
Stanisław August wieczorem 3 listopada 1771 r. pojechał z wizytą do chorego kanclerza wielkiego litewskiego księcia Czartoryskiego. Zrezygnował z ochrony, a towarzyszyli mu tylko tylko dwaj hajducy. Gdy wracał, został napadnięty przez 40 konnych. Strzelano do niego. Kula przeszyła królowi futro. Szpadą został zraniony w głowę. Porwano go. Zamachowcy nie wiedzieli jednak, co zrobić z uprowadzonym władcą. W końcu został z nim jedynie przywódca porywaczy, oficer w partii konfederackiej Kazimierza Pułaskiego, który dał się królowi przekonać i uwolnił go.
Pod zaborami i w II RP
Również pod zaborami nie brakowało Polaków, którzy sądzili, że zabicie cara lub ludzi, którzy w jego imieniu rządzili Polską, pozwoli jej wrócić wolność. Powstańcy listopadowi chcieli zabić wielkiego księcia Konstantego. Starszemu bratu cara Mikołaja I życie ocaliła trzeźwość umysłu służącego (Friesego), który ukrył go w bocznej klatce schodowej.
Inny wielki książę Konstanty, syn Mikołaja I, namiestnik Królestwa Polskiego, został w 1862 r. postrzelony przez Ludwika Jaroszyńskiego. Zamachowiec został schwytany i skazany na śmierć. Antoni Berezowski starał się zabić Aleksandra II w Paryżu, Ludwik Ryll i Jan Rzońca chcieli zgładzić margrabiego Aleksandra Wielopolskiego. Ignacy Hryniewiecki, zrusyfikowany Polak, dokonał samobójczego, ale skutecznego ataku na cara Aleksandra II.
Pierwszy rząd II RP, Jędrzeja Moraczewskiego, zakończył swój żywot głównie z powodu zamachu stanu, choć ten trwał niespełna siedem godzin. Zaczął się faktycznie 5 stycznia 1919 r. po północy, a skończył o 7 rano, gdy Piłsudski przybył do gmachu komendy miasta. Warszawiacy o zamachu dowiedzieli się kilka godzin później. Puczyści, na czele których stał 31-letni pułkownik Marian Januszajtis, byli zwolennikami prawicy, a ich celem było obalenie lewicowego rządu. Udało im się aresztować premiera Moraczewskiego, szefa MSZ Leona Wasilewskiego i MSW Stanisława Thugutta (jego zatrzymanie zasługuje na osobną opowieść, bo miało charakter tragikomiczny). Chcieli też aresztować Piłsudskiego, ale bez powodzenia. Nikt w zamachu nie zginął, choć do Thugutta strzelano z odległości metra. Nikt też nie poniósł odpowiedzialności, bo Piłsudskiemu zamach był na rękę, gdyż szukał pretekstu do dymisji rządu.
Śmierć prezydenta Gabriela Narutowicza (16 grudnia 1922 r.) pogłębiła napięcia polityczne, etniczne, religijne w odrodzonej Polsce. Pamięć o niej ciążyła do końca II RP. Ale gdyby Eligiusz Niewiadomski zabił nie Narutowicza, lecz Józefa Piłsudskiego, bo jego planował najpierw zamordować, skutki jego czynu byłyby jeszcze bardziej brzemienne w skutkach. Prezydentobójca nawet nie wiedział, jak wygląda Narutowicz. Być może gdyby człowiek, którego w Zachęcie poprosił o wskazanie prezydenta, dla żartu wskazał mu inną osobę, to trzy strzały w plecy oddałby do kogoś innego.
W PRL
W Polsce Ludowej też dochodziło do prób zamachów na władzę, mimo że w sierpniu 1944 r. komuniści powołali Wydział Ochrony Rządu. Instytucja ta szybko się rozrastała, ze 175 osób w lecie 1944 r. do 356 w styczniu 1945 r. W styczniu 1949 r. WOP przekształcono w Departament Ochrony Rządu, ale liczył już 947 funkcjonariuszy, z których 76 odpowiadało za ochronę Bolesława Bieruta. Na jego życie zresztą szczególnie często godzono. Pierwsza znana próba miała mieć miejsce w lubelskim teatrze (listopad 1944 r.), a druga miesiąc później w lubelskim mieszkaniu Bieruta. Do zamachów nie doszło, a 10 uczestników szykujących zamach w teatrze rozstrzelano w kwietniu 1945 roku.
Lublin był miejscem niebezpiecznym dla „polskiego Stalinka”, bo tam też 10 września 1950 r. w czasie dożynek grupa „Rysia” zamierzała zabić jego, a przy okazji marsz. Rokossowskiego. I ten spisek się nie udał. Zamachowcy wcześniej zostali ujęci i skazani na śmierć. Kolejne próby podejmowano w 1951, 1952 i 1953 r. Najpierw do Bieruta niecelnie strzelał żołnierz Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, potem działacz PPR. Życie satrapie uratował ochroniarz, który osłonił go swoim ciałem, a sam został ciężko ranny. Na początku 1953 r. do Belwederu wdarł się mężczyzna, którego nazwiska do dziś nie znamy. Strzelił do oficera warty, ale ten, zanim zmarł, oddał śmiertelny strzał do zamachowca.
Między 1956 r. a 1989 r. przeprowadzono 13 zamachów na rządzących, jak ustalili oficerowie BOR Sławomir Bogacki i Przemysław Turczyk, badający dzieje tej jednostki. Były ofiary, ale nie zginął żaden z ochranianych dostojników. W lipcu 1959 r. na trasie przejazdu Nikity Chruszczowa, Władysława Gomułki i Edwarda Gierka doszło do eksplozji. Ranny został funkcjonariusz BOR. 3 grudnia 1961 r., podczas wizyty Gomułki w Zagłębiu Dąbrowskim, na trasie konwoju z I sekretarzem PZPR znów wybuchła bomba, ale za późno. Wybuch ciężko zranił mężczyznę i 8-letnią dziewczynkę. Ostatni zamachowy incydent w PRL miał miejsce w 1985 r. w Warszawie, w czasie wizyty gen. Jaruzelskiego w SGPiS (dziś SGH). Pirotechnicy BOR znaleźli przygotowany do detonacji granat moździerzowy ukryty w koszu na śmieci. Sprawca nie został wykryty.