To, co się stało w Waszyngtonie, dotyczy Polski bardziej niż osiemnaście szczepionek dla „celebrytów”. Zamieszanie w Ameryce - to niebezpieczeństwo dla całego Zachodu. Dlatego najbardziej zadziwia miłość naszego prezydenta Andrzeja Dudy do prezydenta Trumpa. Cała Polska przecierała oczy ze zdumieniem, czytając oświadczenie A. Dudy, że tłum zwolenników odchodzącego prezydenta to zdaniem naszej głowy państwa „wewnętrzna sprawa”. No, wewnętrzna w tym sensie, że stała się w USA i musi sobie z nią poradzić Gwardia Narodowa, a nie powiedzmy Policja Polska.
Ale amerykańska historia z ostatnich dni to w gruncie rzeczy uniwersalna opowieść o polityce naszych czasów. Media społecznościowe pozwalają bez pardonu omamiać ludzi i wciskać im ciemnotę. Politycy populiści paplają, co im ślina na język przyniesie, dzielą społeczeństwa w pogoni za umocnieniem poparcia „swoich”.
Aż się w Ameryce przelało, nieszczęśni ludzie wzięli na poważnie opowieści przegranego prezydenta o tym, że wybory zostały im „skradzione”. Aż się sami Republikanie wystraszyli wczoraj, jakiego bigosu narobił im odchodzący prezydent. Cześć z nich już dawno odcinała się od jego dziwnej polityki albo nigdy jej nie poparła.
Dlatego nie dziwią oświadczenia byłego prezydenta George’a Busha. Ciekawie było jednak patrzeć na pozostałych, którzy widząc skutki lat polityki podburzania na siebie Amerykanów dbali, by ich akurat nikt z tym wszystkim nie mieszał. Republikański członek Izby Reprezentantów Mike Gallagher oświadczał, że USA z tłumami szturmujących przebierańców na Kapitol to bananowa republika i wzywał Donalda Trumpa, żeby zaapelował do tłumów o zaniechanie barbarzyństwa. Sam wiceprezydent Pence zrozumiał, że nie ma co firmować własnym nazwiskiem dzikiej rozróby.
Ile to już nasi dawni konserwatyści w obozie władzy przepuścili mimo uszu głupot i niedorzeczności? Ile razy taktycznie milczeli ze strachu o własną pozycję w obozie władzy? Liczyli może, że w ten sposób zyskają punkty i kiedyś zrobią coś dobrego w przyszłości. Czasem jednak ta przyszłość nie przychodzi. Kto będzie naszą Stephanie Grisham, byłą rzeczniczką Białego Domu czy wiceprezydentem Pencem?
Czy nasi umiarkowani, acz milczący działacze obozu władzy, demokraci poukrywani przed światem (specjalnie nie wymieniam nazwisk, bo sami znajomi) zdążą powiedzieć „nie” kampaniom przeciw lekarzom, celebrytom, politycznej konkurencji, atakom ponad miarę i powszechnej brutalności. Dużo tego wszędzie w polityce, ale ci, którzy są u władzy odpowiedzialność mają podwójną. Warto o tym pamiętać, oglądając obrazki z Waszyngtonu.