O polskiej nauczycielce z Paczkowa, która poczuła się Niemką
Nie wybielam swoich przodków - uprzedza Maria Koch z Paczkowa. Lat 59, nauczycielka matematyki, od kilku lat bez pracy. - I niech pan słucha uważnie, bo jest pan pierwszym człowiekiem, któremu to opowiadam.
Od kilku lat na drzwiach i ścianie mieszkania Marii Koch, w starej niemieckiej willi na ul. Kopernika w Paczkowie, nieznani sprawcy malują farbą albo wręcz nieczystościami - swastyki. Ona to czyści, zamalowuje, zgłasza policji, która umarza sprawę. I tak w kółko.
Nauczycielka matematyki z miasta, gdzie od 1946 roku nie było Niemców, poczuła się Niemką. Dziesięć lat temu zapisała się do Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców. Jest w kole w Nysie, bo w Paczkowie oficjalnie urząd żadnej mniejszości narodowej nie notuje. Pani Maria poczuła inne narodowe korzenie, gdy zaczęła studiować dzieje swojej rodziny. Skomplikowane i pomieszane, bo jej protoplaści zmieniali i obywatelstwo i przynależność narodową. Wychowywali się w różnych tradycjach. Takie polskie dzieje, bogate w swojej różnorodności.
Może tę opowieść przeczytają ci, co na drzwiach Marii Koch z Paczkowa malują swastyki. I zrozumieją, że świat w żadnym wypadku nie jest czarno-biały.
Tej niemieckiej krwi w żyłach Marii Koch jest niewiele. Jej dziadek ze strony ojca, Tadeusz Koch, miał pochodzenie niemiecko-ormiańskie, bo prababka była Ormianką, a pradziadek pochodził z galicyjskich Niemców. Tadeusz ożenił się z Marią z domu Gadziarowską. Ukrainką czystej krwi i charakteru niedobrego. Piękną jak cholera, co widać na na starej fotografii młodej Marii w ukraińskim stroju.
Wiedli sobie przed wojną spokojne życie w Stanisławowie, na Kresach II Rzeczpospolitej. Tadeusz był kolejarzem. Wcześniej walczył w Armii Hallera, ale wielbił Piłsudskiego. Kiedy Marszałek umarł w 1935, Tadeusz Koch, z pochodzenia galicyjski Niemiec, pojechał do Krakowa na jego pogrzeb. Na Wawel. A potem pomagał sypać kopiec Piłsudskiego.
Maria urodziła Gustawowi dwóch synów - starszego Władysława i młodszego Gustawa, przyszłego ojca Marii Koch z Paczkowa. Przeszłość przodków zwaliła się na głowę Tadeuszowi Kochowi, galicyjskiemu Niemcowi, kiedy w 1941 roku Stanisławów zajęli Niemcy. Gestapo postawiło mu ultimatum: podpisz volkslistę albo trafisz do obozu koncentracyjnego. Skoro masz niemieckie pochodzenie, to się do niego przyznaj.
Stary piłsudczyk uparł się i nie podpisał. Trafił do obozu w Sachsenhausen. Ale nie umarł z głodu. Nie zagazowali go. Był z zawodu ślusarzem. Dobry ślusarz okazał się potrzebny w obozie koncentracyjnym. Za to żona Tadeusza, Ukrainka Anna, okazała się bardziej pragmatyczna. Kiedy Tadeusz wylądował w obozie, ona volkslistę podpisała i zmusiła do tego swoich synów.
Trzy pokolenia Kochów. Raz byli Polakami, raz Niemcami, choć aż z Galicji
Co pogodziło górala spod Limanowej z Niemcem ze Stanisławowa? - wspomina Maria Koch z Paczkowa.
- Wspólne okazało się uwielbienie dla marszałka Józefa Piłsudskiego.
Rok 1941 dla rodziny galicyjskich Niemców Kochów w Stanisławowie na Kresach okazał się przełomowy. Hitlerowskie Niemcy właśnie zaatakowały sowiecką Rosję. 17-letni Gustaw Koch za namową matki właśnie podpisał niemiecką volkslistę. Zamiast jak ojciec - do obozu koncentracyjnego, trafił do zmilitaryzowanych oddziałów pomocniczych. Początkowo do ochrony kolei, potem do pomocy powołanym na Ukrainie specjalnym komandom Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy - Einsatzgruppen, które zaczęły realizować „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”. Mordowały Żydów zganianych w jakieś ustronne miejsca nad doły śmierci. Gustaw Koch nigdy o tym nie opowiadał, ale czasem już w Paczkowie, w snach przychodziły do niego koszmary i budził się z krzykiem. Prawdopodobnie widział też egzekucję swoich nauczycieli gimnazjalnych w Czarnym Lesie pod Stanisławowem. Nie, on nie strzelał. Może nosił ciała, zasypywał pełne rowy albo stał w szpalerze, gdy nadzy straceńcy biegli na miejsce kaźni. Gustaw Koch umarł w 1987. Przed śmiercią komuś z Polski wytłumaczył, gdzie należy szukać starych grobów z Żydami. Ten ktoś pojechał za Lwów sprawdzić. Znalazł dobrze wytłumaczone miejsce, wygrzebał kości pod cienką warstwą ziemi.
W 1944 roku, kiedy Niemcom coraz bardziej brakowało armatniego mięsa na wschodnim froncie, Gustaw Koch dostał mundur Wehrmachtu i pojechał pociągiem na front. Najpierw jednak trafił do Lwowa, w sam środek bombardowania dworca kolejowego. Razem z bratem wykorzystali moment zamieszania, w krzakach zrzucili niemieckie mundury i uciekli. Tyle że się rozdzielili. Włodzimierz Koch dostał się jakoś do Stanisławowa, do matki. Gustaw został ranny. Przygarnął go ktoś na Zamarstynowie, w tej lwowskiej twierdzy polskości i Polaków. Zaś kiedy parę miesięcy później do Lwowa wkroczyli Sowieci, podał się za Ukraińca. Bo choć był katolik po ojcu Tadeuszu, to z matką Marią w cerkwi regularnie bywał i znał obrządek prawosławny. Więc potrafił się wykazać właściwym pochodzeniem.
Udawanie Ukraińca przydało się na tyle, że Sowieci nie wysłali go do obozu na Syberię, jak innych ocalałych niemieckich jeńców, ale wcielili do Armii Czerwonej. I posłali na front.
Gustaw też się przekonał, że fachowiec ma w życiu lepiej, bo jak coś potrafi, to każdemu się przyda. On potrafił kuć konie, bo dziadek Grigorij Gadzarowski miał kuźnię na wsi, a wnuk lubił u dziadka przesiadywać, podpatrywać i uczyć się kowalstwa. W Czerwonej Armii trafił na front w Rumunii, potem na Węgry i do Jugosławii. Wzięli go do taborów, gdzie koń to podstawowa jednostka pociągowa. Dotarł tak z nimi aż do Wiednia. Córka Maria Koch wie o tym, bo kiedyś wspominał, że widział most na Dunaju, jak go wysadzają w powietrze wycofujący się Niemcy.
Pod czeskim Budziszynem zdezerterował z Armii Czerwonej. Skorzystał z jakiejś okazji i uciekł. Nie wiadomo, jak przedostał się latem 1945 roku do Polski. Ciotka załatwiła mu lewe dokumenty na nazwisko Stanisław Stawiński i przemieszkał trzy lata w Mogilnie.
Kierunek Paczków
Babka Maria, sprytna Ukrainka z Gadziarowskich, już w 1944 roku wyczuła, że Niemcy wojnę przegrywają i lepiej wiać przed Armią Czerwoną. Kiedy tylko syn Włodzimierz wrócił do Stanisławowa po swojej ucieczce z Wehrmachtu na dworcu lwowskim, wystarała się o skierowanie na roboty do Niemiec, dla siebie i niego. Musiała znów coś pomieszać z papierami, bo pojechali na roboty jako Polacy. Trafili do majątku w Paczkowie, wtedy Patschkau na Śląsku. Ona pracowała w kuchni, Włodek na polu. To wtedy stryjek Włodek poznał swoją przyszłą żonę, Niemkę Hedwig, która pracowała na dworcu kolejowym w Patschkau. Gdy w maju 1945 roku przyszli Polacy i Patchkau stał się Paczkowem, Kochowie - matka i syn - zostali na miejscu. Wkrótce dojechał do nich ojciec Tadeusz, ślusarz i kolejarz, piłsudczyk niezłomny, wypuszczony z obozu. A i młodszy syn Gustaw wpadał czasem odwiedzić rodzinę pod zmienionym nazwiskiem Stanisław Stawiński, bo przecież ciągle ukrywał się z powodu dezercji z Armii Czerwonej.
Obaj bracia Gustaw i Władek lubili sport. Przed wojną w Stanisławowie grali w piłkę nożną. Jesienią 1948 roku poszli na jakiś mecz Sparty Paczków. Pech chciał, że do Paczkowa przyjechała pewna Żydówka ze Stanisławowa. Taka znajoma. W 1941 roku, kiedy Stanisławów był sowiecki, Tadeusz Koch wstąpił do polskiej konspiracji. NKWD go szybko wytropiło, wsadziło do więzienia, a potem dostał wyrok - 20 lat łagrów. Żona Maria na głowie stawała, żeby męża uratować przed zesłaniem. Dotarła do pewnej Żydówki, pięknej kobiety, która była kochanką szefa NKWD w Stanisławowie. Groźbą i łapówką błagała ją o pomoc. Może to przypadek, a może to ta pomoc właśnie, ale kiedy zaraz po wybuchu wojny między Niemcami a ZSRR w czerwcu 1941 roku NKWD ewakuowało więzienie w Stanisławowie, Tadeusz Koch nie pojechał. Ktoś go przeoczył. Więzienie sie ewakuowało, on wrócił do rodziny. I zaraz potem wpadł w ręce gestapo.
Maria Koch okazała wdzięczność pięknej Żydówce, kochance szefa NKWD. Przez trzy lata ukrywała ją przed gestapo w starym domu rodzinnym pod Stanisławowem. Jesienią 1948 roku ocalała z holokaustu Żydówka na meczu piłkarskim w Paczkowie rozpoznała braci Kochów - Gustawa i Włodzimierza. Po czym poszła do UB (zawsze jest przecież jakaś policja polityczna). Doniosła uprzejmie, że znalazła w Paczkowie dwóch ukrywających się gestapowców.
To była głośna sprawa w 1949 roku. Prasa pisała relacje z procesu, który toczył się przed sądem w Katowicach. Wyrok zapadł 6 grudnia 1949. Włodzimierz Koch za Wehrmacht i volkslistę dostał 3,5 roku więzienia. Gustaw 10 lat, jeszcze za dezercję z Armii Czerwonej i fałszywe nazwisko. Ich matka Maria - 2,5 roku więzienia, ale ją wypuścili najszybciej, bo z powodu traumatycznych przeżyć w młodości z Armią Budionnego w stresowych sytuacjach padała bez ducha na ziemię. Zwolnili ją więc ze względu na stan zdrowia.
Gustaw Koch nie lubił wspominać o swojej rodzinie i jej losach. Więcej mówiły kobiety - matka czy żona Gustawa. Jego córka Maria Koch pisze teraz do Instytutu Pamięci Narodowej wnioski o kolejne kwerendy, poszukiwania dokumentów. Już dostała papiery z okresu więzienia.
Gustaw Koch przeszedł przez obóz pracy, ciężkie więzienie w Gliwicach, karną kompanię w kopalni. Wyszedł na wolność w 1953 roku. Wrócił do Paczkowa, znalazł pracę w jednym z zakładów. Ale kiedy wyszło na jaw, że siedział w więzieniu jako volksdeutsch, szybko go wyrzucili z roboty.
A wtedy na scenie pojawiła się matka pani Marii. Anna z domu Kwiatkowska. Góralka z Jurkowa koło Limanowej. Pojechała aż do Gomułki załatwiać rehabilitację męża. W 1957 roku przysłali mu papier z ministerstwa, że darowano mu karę utraty praw obywatelskich i publicznych.
Polka z charakterem
Matka Anna była starsza od ojca o 10 lat. Dorosłe życie zaczęła przed wybuchem wojny. W Krakowie została pielęgniarką w szpitalu wojskowym na Kopernika. W 1939 roku szpital zajęli Niemcy, ale pielęgniarka dalej była potrzebna, więc Anna Kwiatkowska pracowała z jugosławiańskm lekarzem, dr. Żelaznym. Ze względu na jasny warkocz Niemcy mówili na nią Wasser Anni. Jednocześnie - jak wszyscy kuzyni, górale - zaangażowała się w pomoc konspiracji. Woziła z Krakowa w góry jakieś meldunki, czasem broń. W domowym archiwum są jej zdjęcia, jak idzie zimą na Turbacz do oddziału, jak jej koleżanka bierze leśny ślub z jednym z partyzantów. Anna sama sfotografowała też leśne oddziały. W 1945 roku, gdy skończyła się wojna, pojechała szukać szczęścia na Ziemiach Odzyskanych. Spodobał jej się Paczków i została tam polskim obywatelem nr 56. Najpierw pracowała w szpitalu z doktorem Waligórą, którego potem wysiedlono, jak wszystkich Niemców. Dostała jednak ostrego uczuleni na eter, stosowany do znieczuleń. Znalazła więc zatrudnienie w kinie, które wtedy należało jeszcze do Niemki, pani Baum. Niemka puszczała polskim osadnikom sowieckie kroniki propagandowe, a Anna Kwiatkowska była bileterką i na boku handlowała czym popadnie. Mąż pani Baum walczył w obronie Nysy. Kiedy w 1946 roku polskie władze wysiedliły Niemców z Paczkowa, pani Baum nie zgłosiła się do transportu. Anna Kwiatkowska przez dwa lata pozwalała jej mieszkać u siebie w Paczkowie. Niemka czekała, aż z gruzów Nysy wydobędą gdzieś ciało jej męża. Doczekała się w 1948, pochowała szczątki męża i wtedy zgłosiła się do wyjazdu sama.
W 1953 roku Gustaw Koch wyszedł z więzienia i na mszy u redemptorystów w Paczkowie poznał Annę Kwiatkowską. Zbliżyli się do siebie, kiedy władze posłały ich do prowadzenia spisu rolnego na wsiach pod Paczkowem. To była późna miłość, bo on dochodził trzydziestki, a ona była panną 40-letnią. Latem, gdy Anna pojechała do rodziców na żniwa, pojechał razem z nią. Powiedział, że w Jurkowie wynajmie sobie kwaterę, będzie chodził po górach, wypoczywał. Ale kiedy doszli do jej rodzinnego domu, Gustaw klęknął przed ojcem Anny Józefem, legionistą Piłsudskiego, wyciągnął z walizki wódkę i kiełbasę i poprosił o rękę córki. Dziadek Józef kilka dni chodził krzywy i powtarzał: Panie Boże, czemuś mnie pokarał Ruskim za zięcia? A Gustaw Koch przez całe dni pracował przy żniwach z góralami, a wieczorami pił z nimi gorzałkę. Aż któregoś dnia na ścianie białej izby odkrył, że święty obraz ma po drugiej stronie ukrytą podobiznę Marszałka Piłsudskiego. I opowiedział o swoim ojcu, kolejarzu ze Stanisławowa, który pomagał sypać kopiec dla Naczelnika w Krakowie. I tym wreszcie podbił serce teścia. Bo Polski w jego niemieckiej rodzinie było jednak bardzo dużo.