O. Knabit: To normalne, że boimy się śmierci, ale spróbujmy zaufać Chrystusowi
Wszyscy ci, którzy stoją na pierwszej linii frontu walki z koronawirusem, narażając siebie i bliskich, codziennie zdają egzamin z człowieczeństwa. W Wielkim Tygodniu warto się zastanowić, co każdy z nas może zrobić, by im pomóc - mówi o. Leon Knabit, benedyktyn z krakowskiego Tyńca.
Wielki Tydzień to dla chrześcijan okazja do głębszej refleksji nad fundamentem naszej wiary - nad Zmartwychwstaniem. Wierzymy, że Jezus, przez swoje cierpienia i śmierć ofiarował nam życie wieczne. Zastanawiam się, czy to, że bardzo boimy się cierpienia, boimy się śmierci, oznacza, że nasza wiara jest za słaba?
Jesteśmy normalnymi ludźmi. Stąd ten lęk - dzisiaj prawie wszechobecny - w obliczu cierpienia, w obliczu śmierci. Nawet jeśli jesteśmy sprawni i stosunkowo młodzi. Niektórzy z nas, odprowadzając bliskich, po kryjomu wycierają łzy. Chociaż wiedzą, że krewny przyjedzie za miesiąc. I zazwyczaj przyjeżdża. Rozstanie się z kimś bliskim, nawet na krótki czas, zawsze jest smutne. A co dopiero, jak mamy świadomość, że możemy bliską osobę na zawsze utracić. Chyba że wiara w człowieku jest naprawdę bardzo silna. Wtedy śmierć przyjmuje się trochę inaczej. Ludzi głębokiej wiary zasmuca konieczność śmierci, ale podtrzymuje na duchu obietnica zmartwychwstania i nieśmiertelności.
Św. Franciszek z Asyżu, słysząc od lekarza, że nadchodzi koniec, miał zawołać: „Witaj, śmierci!”. Można tak radośnie myśleć o końcu życia?
Można. No, bo skoro kocham Pana Boga i głęboko wierzę, że On mnie kocha, to cieszę się na spotkanie z Nim. Jeśli ktoś musi opuścić dom rodzinny, gdzie są najbliższe mu osoby, ale wie, że tam, gdzie jedzie, spotka się z dziewczyną, którą kocha nad życie, to trochę mu żal, że zostawia mamę, tatę i rodzeństwo. Z drugiej strony jest szczęśliwy, że zobaczy dziewczynę. To kwestia miłości do Pana Boga. W naszej edukacji religijnej za dużą wagę przywiązuje się do formułek, nabożeństwa, a za mało do miłości Boga. Spotkanie Chrystusa żywego wymaga wiary, ale to jest możliwe. Niektórym się to udaje. Jan Paweł II czy Matka Teresa z Kalkuty niewiele mówili, ale wiele widzieli. Gdyby Pan Jezus ubrał się w damskie szatki, jestem pewien, że robiłby to, co Matka Teresa. Ona była żywym obrazem Chrystusa. Jest wielu takich ludzi, świeckich i duchownych. Tylko oni nie krzyczą za bardzo.
Zgodzi się Ojciec ze mną, że dzisiaj takich ludzi mamy na wyciągnięcie ręki…
To prawda. Wszyscy ci, którzy stoją na pierwszej linii frontu walki z koronawirusem, narażając siebie i bliskich, codziennie zdają egzamin z człowieczeństwa. W Wielkim Tygodniu warto się zastanowić, co każdy z nas może zrobić, by im pomóc. Chodzi nie tylko o to, by przestrzegać zarządzeń, wykazać się rozsądkiem i dyscypliną, narzucić sobie pewne rygory, ograniczenia. Ale także o to, żeby być bardziej cierpliwym, tolerancyjnym, bardziej życzliwym wobec innych. Pomimo lęku i niepokoju, trzeba mieć nadzieję, że doczekamy końca pandemii i będziemy starali się wraz z całym światem wrócić do normalności. Każdy z nas przeżywał kiedyś trudne chwile. Niejeden raz staliśmy wobec rozmaitych niespodziewanych doświadczeń, nieraz byliśmy wprost w sytuacji zwanej graniczną. Z jednymi problemami wygrywaliśmy, z innymi przegrywaliśmy. Wiele zależy od tego, czy potrafimy stawić mężnie czoła tej sytuacji. Czy potrafimy przyjąć postawę Pawła z Tarsu, apostoła i świętego, który napisał o sobie tak: „Umiem obfitować, umiem i niedostatek cierpieć”.
Jedna z książek o. Leona Knabita nosi tytuł „Dusza z ciała wyleciała”. Czy zastanawiał się Ojciec, co potem?
Coraz bardziej mnie to ciekawi. Jeśli rzeczywiście zobaczę to, co jako kapłan głoszę od ponad sześćdziesięciu lat, będę naprawdę szczęśliwy. Dopiero po śmierci przekonam się, że są święci, nagroda wieczna, aniołowie, ba, całe zastępy aniołów! Coraz bardziej mnie to ciekawi i mam coraz więcej nadziei, że nie zatrzymają mnie w przedpokoju, zawstydzając przez pokazywanie mi tych momentów mojego życia, w których nie dawałem rady. Mam nadzieję, że Bóg nie przetrzepie mi skóry i nie okaże się nagle, że wylądowałem w czyśćcu. Droga przykładnego chrześcijanina wydaje się prosta: życie nie zmierza do śmierci, ale do kolejnego, prawdziwego życia.
Czy każdy, kto uważa się za przykładnego chrześcijanina, ma szansę na to „prawdziwe życie” - jak Ojciec mówi?
Zamiast odpowiedzi przytoczę opowieść o kobiecie, która po śmierci spowiadała się chyba św. Piotrowi z dobrych uczynków. Za każdy otrzymywała pewną liczbę punktów. Musiała uzbierać cztery tysiące, żeby wejść do nieba. Za coniedzielny udział we mszy dostała jeden punkt. Za codzienne odmawianie różańca - pół punktu. Tyle samo za czytanie prasy katolickiej. W ten sposób uzbierała dwadzieścia pięć punktów. Święty Piotr rzekł więc do niej: „To za mało, by wejść do nieba”. Kobieta przeraziła się i zawołała. „Jezu miłosierny, ratuj!”. Święty Piotr dał jej za to cztery tysiące punktów. Skrucha serca to prawdziwe świadectwo naszej wiary i przekonywający owoc pełnego uczestnictwa w Eucharystii.
Prof. Zbigniew Religa, który tuż przed swoją śmiercią wyznał, że jest ateistą, na pytanie, czy nie myśli, „gdzie będzie, kiedy go już nie będzie?”, odparł, że nie musi, bo „wie, gdzie będzie, w ziemi”. Czy ateista może liczyć na zbawienie?
Szanowałem prof. Religę. Był jednym z tych ateistów, którzy uważają, że życie kończy się śmiercią, dlatego nie mogą zawalić, muszą przeżyć je jak najlepiej. Mówią, że gdy zameldowano Panu Bogu, że prof. Religa przyszedł, Stwórca rzekł: „Powiedzcie mu, że mnie nie ma”. Ale to dykteryjka. Nikogo, ani ateisty, ani najbardziej grzesznego człowieka nie można z góry skazać na piekło. Posłużę się w tym miejscu inną opowiastką. Pewien mężczyzna grzeszył, żył bez Boga, a gdy wreszcie stanął przed Jego obliczem, On zadał mu pytanie: „Kochałeś mnie?”. „Nie kochałem”. „A teraz mnie kochasz?”. „Nie”. I wtedy Bóg zapytał: „A chciałbyś, żebym Ja ciebie pokochał?”. Gdy powiedział: „Tak, chciałbym”, Pan Bóg znalazł sposób, żeby go potraktować sprawiedliwie, a z miłosierdziem. Ta opowiastka pochodzi ze średniowiecza, kiedy jeszcze nie było mowy o św. Faustynie i o św. Janie Pawle II. Miłosierdzie może zniszczyć zło w człowieku. A chrześcijanin niech się piekłem nie przejmuje. Pan Bóg nie obrazi godnie i uczciwie żyjących i nie wsadzi do nieba bandyty w zamian za dziesiątkę różańca. Możemy potępiać takiego człowieka na ziemi, ale o tym, czy ktoś zostanie zbawiony, zadecyduje Najwyższy. Nie możemy powiedzieć nic o niczyim losie, dopóki sobie ten człowiek z Panem Bogiem osobiście nie pogada. Pamiętam, że gdy umarł Bolesław Bierut, człowiek odsądzony od czci i wiary, który bardzo dużo krzywdy wyrządził kardynałowi Wyszyńskiemu, prymas Polski napisał: „Może Pan Bóg znajdzie coś w jego życiu, co by zasługiwało na miłosierdzie? Jutro odprawię za niego Mszę św.”. To jest postawa katolika. Można kogoś bardzo nie lubić, ale po chrześcijańsku go kochać, chcieć jego dobra. Możemy nie pochwalać czyjegoś postępowania, może nas irytować czyjś styl życia, ale będąc katolikami, nie możemy mu życzyć: „A niech cię szlag trafi”.
Wielki Piątek. Będzie się Ojciec biczował?
Broń Boże! Pan Jezus już to za mnie zrobił. Choć benedyktyni rzeczywiście kiedyś się biczowali. Każdy miał w swojej celi tzw. dyscyplinę. Zdejmowało się odzienie wierzchnie, od pasa w górę, i uderzało nią po plecach. Po Soborze Watykańskim II zarzucono tę praktykę. Taka trzyminutowa chłosta to jednak nic, w porównaniu choćby do ćwiczeń pianisty, który bębni w klawiaturę przez osiem godzin dziennie. Z tą różnicą, że oni, pianiści, robią to, żeby zdobyć wieniec doczesny. Moi pobratymcy robili to przed wiekami, żeby współczuć Jezusowi.
Ojca to chyba nikt i nic nie jest w stanie zirytować albo wyprowadzić z równowagi. Nawet gdy rozmawiamy o śmierci, jest Ojciec uśmiechnięty, a nawet potrafi opowiedzieć dowcip…
Taka już moja natura. Raczej nie należę do ludzi, którzy wszystkie dramaty indywidualne albo społeczne przeżywają niesłychanie emocjonalnie, rozsiewając wokół siebie bezdenny smutek i pesymizm. Oczywiście, nie lekceważmy tego, co się dzieje. Starajmy się nie dopuścić do najgorszego lub przynajmniej łagodzić skutki. Ubolewajmy i potępiajmy. Jednocześnie jednak ufajmy Chrystusowi Zmartwychwstałemu. Do tej ufności wszystkich namawiam.