O. Józef Puciłowski: Kościołowi potrzebna jest lustracja
O. Józef Puciłowski, badał archiwa IPN, demaskując współpracowników bezpieki w zakonie dominikanów. Teraz wydał książkę, w której opisał sylwetki zarówno niezłomnych współbraci, jak i tych, którzy dali się złamać. Fragmenty wypowiedzi o. Puciłowskiego na spotkaniu z czytelnikami w Nadbałtyckim Centrum Kultury opracował Dariusz Szreter.
Po aferze ojca Hejmo ówczesny prowincjał Maciej Zięba powołał komisję do spraw zbadania działalności tajnych współpracowników w zakonie dominikanów. Wszedłem w jej skład, prawdopodobnie z racji moich kwalifikacji zawodowych historyka. Przebadałem około 200 teczek personalnych członków naszego zakonu. Wynika z nich, że od 1945 r. mieliśmy w zakonie 24 agentów. Zostaliśmy, jako komisja, zobowiązani do nieujawniania ich nazwisk. Natomiast po zakończeniu działalności wysłaliśmy do wszystkich klasztorów pseudonimy współpracowników, prosząc, by ci ludzie się sami przyznali. Nikt nie zareagował.
Myślę, że Kościołowi potrzebna jest lustracja. Codziennie nawołujemy ludzi, by się nawrócili, a sami nie potrafimy się przyznać do ciężkiego grzechu. To nie sprzyja wiarygodności.
Nie zgadzam się z większością poglądów ks. Tadeusza Isakowicz-Zalewskiego, ale akurat w tej jednej sprawie - potrzeby lustracji ludzi Kościoła - przyznaję mu rację. Żałuję, że inne zakony, a także poszczególne diecezje, nie zdobyły się na taką otwartość. Można by było wtedy uniknąć wielu skandali, jak te z bp. Wielgusem czy abp. Paetzem.
Dziś już jestem zwolniony przez ojca prowincjała Kozackiego z tamtego obowiązku dyskrecji. W momencie, gdy pisałem tę książkę nie mogłem ujawniać nazwisk konfidentów, z wyjątkiem dwóch, które były powszechnie znane: ojca Hejmo i ojca Mieczysława Krąpca, profesora i wieloletniego rektora Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.
Najgroźniejszy
Mieczysław Krąpiec, wybitny naukowiec, filozof, wielce zasłużony dla Kościoła, należał jednocześnie do najgroźniejszych i najważniejszych tajnych współpracowników, nie tylko w zakonie, ale w ogóle w polskim Kościele. Kto wie, czy nie był najważniejszy?
Był wykształcony, wiarygodny, ustosunkowany. Miał rozliczne kontakty zagraniczne. Jego donosy to nie było żadne plotkarstwo, bzdury, tylko rzetelne informacje, obszerne i wnikliwe analizy sytuacji Kościoła w Polsce i na świecie, wraz ze stosunkiem do Stolicy Apostolskiej. O tym jak cennym był informatorem może świadczyć choćby fakt, że był po imieniu z generałem Staszewskim, szefem IV Departamentu MSW, zajmującego się rozpracowywaniem Kościoła.
Mógł naprawdę zaszkodzić Kościołowi. To od niego wyszła propozycja połączenia KUL z Akademią Teologii Katolickiej w Warszawie i przejęciu finansowania tej uczelni przez państwo, co oznaczałoby oddanie KUL pod kuratelę władzy. Otwarcie sprzeciwiał się też utworzeniu przez kardynała Wojtyłę katolickiej wyższej uczelni w Krakowie. Któregoś razu odbyły się rozmowy na ten temat między kardynałami Wyszyńskim i Wojtyłą z udziałem Krąpca. W pewnym momencie kardynałowie doszli do wniosku, że w pomieszczeniu może być podsłuch, więc wyszli na podwórko. I co z tego, skoro towarzyszący im Krąpiec zaraz po zakończeniu rozmowy pobiegł do czekającego w pobliżu gen. Staszewskiego i wszystko mu zreferował?
Kardynał Wojtyła przez szereg lat wykładał na KUL, ale nie był profesorem tej uczelni. Mało tego, przez pewien czas musiał prowadzić wykłady i ćwiczenia w mikrobusie należącym do kurii krakowskiej, bo - z polecenia Krąpca - nie udostępniano mu sali. Pokazywano mi nawet miejsce na podwórku KUL, gdzie stał ten mikrobus. Dopiero jak został papieżem, Krąpiec w zębach przywiózł mu do Watykanu nominację profesorską.
Niektórych naszych wybitnych ludzi Krąpiec sekował i wysyłał jak najdalej od Lublina, żeby mu nie patrzyli na ręce. W 1957 roku, Bogu dzięki, że to było już po zmianach, Krąpiec ujawnił, że ojciec Studziński po wrześniu 1939 powiązany był z polskim wywiadem wojskowym. Gdyby Krąpiec ujawnił to dwa lata wcześniej, to Studzińskiego by po prostu rozstrzelano. Krąpiec miał już wtedy doktorat. Musiał sobie zdawać sprawę z wagi tej informacji i zagrożenia, jakie niesie ujawnienie tego. Studziński to był bohater spod Monte Cassino, po latach prezydent Kaczyński mianował go generałem.
No a kiedy komunę obalono, Krąpiec stał się jednym z najwierniejszych „gadaczy” w Radiu Maryja. Ma swój skwer i rondo swojego imienia w Lublinie. Ciekawe, co teraz zrobi z tym władza „dobrej zmiany”?
TW donosili jeden na drugiego
Wśród współpracowników był też jeden prowincjał, ps. Radosław. Można powiedzieć, że za jego rządów nasza prowincja była wydana na pastwę SB. To właśnie on przenosił z miejsca na miejsce związanego z Ruchem Młodej Polski ojca Ludwika Wiśniewskiego.
Ojciec Krzysztof Popławski, poprzedni prowincjał dominikanów w Polsce, zaprosił mnie swego czasu do Warszawy, żebym z tym ojcem porozmawiał na temat jego ujawnionej współpracy. Ostrzegł mnie tylko, żebym zrobił to delikatnie, bo tamten ma wszczepione by-passy. Byłem więc spanikowany, żeby on mi przypadkiem nie umarł. Ale gdzie tam! Nawet nie drgnął w trakcie tej rozmowy. Za to mnie z tych nerwów słabo się zrobiło.
Wcześniej ten ojciec ukończył politologię. Mam więc wrażenie, że już wstępując do zakonu mógł być uśpionym agentem.
Mógłbym ujawnić jego nazwisko, ale nie chcę - on jeszcze żyje.
Niezwykle płodny, jeśli chodzi o donosicielstwo był ojciec Augustyn Uchański, który służył również w naszej gdańskiej bazylice, ciesząc się pewną estymą.
Zresztą jest pochowany w Gdańsku. Do „swoich” esbeków pisał: „Panie Karolu”, „Panie Mietku”.
Z dokumentów wynika, że był niezwykle szkodliwy. Kiedy służył w Krakowie, miał tam „sympatię”. I dom tej pani służył inwigilowaniu. Kiedy przyjaciółka ojca Augustyna wychodziła do pracy, udostępniała mieszkanie esbekom, a oni tam podejmowali księży. Częstowali ich kawą, herbatą, ciasteczkami, tak, że ci księża mieli wrażenie, że to prywatna wizyta w domu tych oficerów prowadzących.
Poszczególni TW nie wiedzieli oczywiście o sobie nawzajem. I tak niemoralne prowadzenie się Uchańskiego (ps. Antek) było przedmiotem licznych donosów innego ojca, ps. Borkowski (występującego także pod pseudonimami Ptak, Raj i Znak). Ten Borkowski, repatriant, przyjechał ze Wschodu mając już kontakty z NKWD. Umieszczono go w klasztorze w Borku Starym, gdzie inwigilował m.in. bp. Spletta. Karol Maria Splett od 1938 był biskupem gdańskim. Po wojnie został skazany, wydaje mi się niepotrzebnie, na karę ośmiu lat więzienia. Potem został zesłany do Borka Starego, a w końcu wyjechał do Niemiec. Skoro misję jego śledzenia powierzono właśnie Borkowskiemu, to znaczy, że był bardzo zasłużonym TW.
Motywy
Przed 1989 nie miałem pojęcia o obecności agentów w zakonie. „Dziwne” zachowania współbraci i przełożonych w stosunku do osób zaangażowanych politycznie interpretowałem jako niechęć do narażania zakonu na gniew władz.
Trudno mi powiedzieć, jak dużą rolę w procesie werbowania TW odgrywały motywy finansowe. Są potwierdzenia, że niektórzy brali pieniądze i to niemałe. Jeden z ojców dostał nawet talon na samochód, co było o tyle zagadkowe, że nie miał on prawa jazdy. Z całą pewnością jednym z motywów współpracy był lęk przed ujawnieniem grzeszków natury obyczajowej.
Niektórzy robili to też po to, żeby poczuć się ważnymi. Tak było chyba w przypadku wspomnianego wcześniej ojca Hejmo. Był potwornym gadułą. Kiedy opowiadał komuś to, co wiedział, czuł się ważną osobą. W dodatku był przekonany, że informacje przekazuje agentowi kontrwywiadu zachodnich Niemiec. Tymczasem był to polski funkcjonariusz bezpieki. On w ogóle był mitomanem. W Watykanie podprowadzał Polaków na prywatne audiencje, ale lubił sprawiać wrażenie, że ma nieograniczony dostęp do Ojca Świętego. Opowiadano mi, że krótko przed śmiercią Jana Pawła II jakaś pani wręczyła ojcu Hejmo bukiet róż z prośbą, by przekazał go papieżowi z życzeniami zdrowia. Hejmo zniknął na jakiś czas, po czym wrócił, już bez kwiatów, ale za to z „podziękowaniami i błogosławieństwem” od papieża.
Mimo tych przykładów wydaje się, że inwigilacja esbeckich „wtyczek” wśród dominikanów była mniejsza niż w innych zakonach. Powodem mogła być... demokratyczna struktura naszego zakonu. Wybory prowincjała odbywają się co pięć lat, w głosowaniu powszechnym. Przy tak częstych i nieprzewidywalnych zmianach nie bardzo opłacało się „inwestować” w TW. Co innego tam, gdzie prowincjał rządził przez długie lata.