O ich żarcie mówiła cała Polska, a "Poznań trząsł się ze śmiechu". Tak student z kolegami oszukali kiedyś władze Poznania

Czytaj dalej
Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Zbyszek Snusz

O ich żarcie mówiła cała Polska, a "Poznań trząsł się ze śmiechu". Tak student z kolegami oszukali kiedyś władze Poznania

Zbyszek Snusz

Romuald Gantkowski - urodzony kawalarz i prowokator, pomysłodawca najsłynniejszego poznańskiego happeningu. Dzięki niemu władze miasta uwierzyły w to, że z największymi honorami przyjmują delegację książąt z dalekiego Beludżystanu.

Gantkowski mimo swojego młodego wieku nie był w Poznaniu anonimowy. W Teatrze Polskim, gdzie występował na scenie, wcielał się w niełatwe role Judasza czy Kordiana. Jednak swój talent i porywający temperament wykorzystywał nie tylko na deskach teatralnych.

„Fama jego improwizacji kawalarskich na gruncie towarzyskim szła równolegle do rosnącej reputacji aktorskiej i reżyserskiej; posiadał tupet doprawdy nieporównany, bezczelność właściwie niesamowitą i pozwalał sobie na rzeczy, które na pewno nikomu poza nim nie potrafiłyby ujść w Poznaniu płazem” - wspominał poeta i reporter Aleksander Janta-Połczyński.

Najsłynniejszy kawał, o którym szybko stało się głośno w całej Polsce, Gantkowski wywinął władzom Poznania w 1924 roku, kiedy to zadzwonił do kilku redakcji, podając się za pracownika wydziału prasowego polskiego MSZ. Niedługo potem, 12 czerwca, w poznańskiej prasie ukazał się komunikat: „Z wielkobrytyjskiej wystawy w Wembley przybywa dziś do Poznania dwu delegatów Beludżystanu (leżącego w Azji, południowy wschód równiny Iranu). Gości podejmować będzie tutejsze Polsko-Tureckie Towarzystwo”.

Nikt z miasta nie wiedział wtedy jeszcze, że za tą lakoniczną depeszą kryje się perfekcyjnie przygotowany dowcip. Gantkowski zaangażował do niego czterech studentów, którzy dopiero co przyjechali do miasta na studia. Ryzyko wpadki było więc niewielkie.

Zobacz też: Mroczne tajemnice pałacu w Karczewie. Od lat wzbudza ciekawość. Co ujawniło nagranie?

W rolę książąt wcielili się student rolnictwa Feliks Bogusławski oraz student prawa Janusz Wilatowski. „Jeden wybitnie przystojny, o melancholijnych wschodnich oczach, drugi typ rodowitego księcia krwi” - opisywał ich Aleksander Janta-Połczyński. Delegację uzupełniali doskonale nadający się do roli służącego księcia („mały i krępy z kwadratowymi, wystającymi kośćmi policzkowymi i śniadą cerą”) Henryk Roguski, student rolnictwa, oraz niejaki Kałużniacki, student chemii, któremu przypadła rola sekretarza poselstwa polskiego w Ankarze, delegowanego z Warszawy na czas wizyty egzotycznej misji w kraju.

Pomysłodawca kawału poinformował miejskie władze, że beludżystańscy goście przejeżdżają przez Polskę incognito, ale chcą na chwilę zatrzymać się w Poznaniu i zwiedzić zamek oraz ratusz.

Do akcji przygotowywano się na Starołęce. Tam aktorzy przebrali się m.in. w turbany wypożyczone z teatralnej garderoby i wsiedli w wypożyczoną u znajomego Gantkowskiego limuzynę berliet. Otwarte auto prowadził szofer w liberii. O godzinie 11 delegacja wjechała do centrum. „Kiedy samochód wolno podjeżdżał do dworca, już biegła za nim zaciekawiona gawiedź, a grupki ludzi przystawały i komentowały przyjazd niezwykłych gości, zapowiedziany zresztą notatkami w prasie porannej”. Wszystkiemu z boku przyglądał się Gantkowski, spiritus movens całego przedsięwzięcia.

Przed dworcem misję powitał komendant policji w odświętnym mundurze, białych rękawiczkach, z szablą u boku. Funkcjonariusz w stroju galowym zapewnił, że policjanci objęli misję dyskretną opieką i zaprosił gości do zamku. Tam czekali na nich już intendent gmachu, dziekan uniwersytetu, profesorowie i... tak duży tłum poznaniaków, że limuzyna z delegacją nie miała szans, by zbliżyć się do budynku. Drogę na dziedziniec musiała torować policja konna. Wizyta książąt w zamku trwała ponad godzinę. Goście piękną francuszczyzną rozpytywali o szczegóły doskonale sobie znanego gmachu, a biedni profesorowie nie mieli pojęcia, że z przesadną uprzejmością kłaniali się... studentom pierwszego roku.

Po zamkowych przygodach przyszedł czas na wcześniej umówioną sesję w studiu fotografa Markiewicza naprzeciw Teatru Polskiego. W tym miejscu aktorzy przeżyli kolejny szok. „Omal ich nie zatkało, gdy w bramie prowadzącej do klatki schodowej, gdzie na pierwszym piętrze znajdował się zakład, zobaczyli wspaniałe oleandry i girlandy oraz rzucony na chodnik przed drzwi purpurowy dywan” - nie ukrywał Aleksander Janta-Połczyński. Farsa trwała w najlepsze. Wokół dywanu służbę pełniło sześciu galowo ubranych policjantów, a na ulicy można było usłyszeć gromkie okrzyki: „Niech żyje Beludżystan!”

Zobacz też: Ten garaż sprawia, że ludzie milkną z zachwytu. Luksusowy dom w Wielkopolsce robi wrażenie. Takiego jeszcze nie widziałeś

Tłok na ulicy był tak duży, że do ratusza auto z misją poruszało się już w wybitnie żółwim tempie. Po drodze berliet zatrzymał się jeszcze przed jednym z eleganckich sklepów tytoniowych na placu Wolności, bo jeden z książąt zapragnął skosztować polskich papierosów. Właściciel nie chciał nawet słyszeć o zapłacie i tym sposobem biedni studenci, których normalnie nie stać byłoby na kupno takich rarytasów, stali się właścicielami setek najdroższych cygar i papierosów.

Co ciekawe, gdy misja zwiedzała Poznań, w operze, gdzie wieczorem miało się odbyć galowe przedstawienie na cześć gości, trwały gorące poszukiwania... nut beludżystańskiego hymnu narodowego. Książęta zostali na nie zaproszeni przez reprezentanta rady miejskiej w ratuszu.

Tam też okazało się, że poznańskie władze bezpieczeństwa zdążyły już zadzwonić do Warszawy i dowiedzieć się, że o misji z Beludżystanu nikt nie słyszał. Goście musieli uwolnić się spod policyjnej opieki i szybko zakończyć kawał. Na wysokości zadania stanął sekretarz, który oświadczył, że książęta mają już dość troski i oficjalnego programu zwiedzania, i przed noclegiem w apartamentach hotelu Bazar pragną jeszcze udać się na podmiejską przejażdżkę.

„Misja pełnym gazem pojechała na Ostrów Tumski, skąd skręciła do Starołęki, i tyle ją widziano. Zniknęła zresztą w sam czas, bo w godzinę później, po wielu telefonach z Warszawą, wydało się wszystko i cały Poznań już trząsł się od śmiechu, a skompromitowane władze miejskie z prezydentem na czele nie posiadały się ze świętego oburzenia i zapowiadał represje” - wspominał Aleksander Janta-Połczyński.

Jeszcze tego samego wieczora policja zażądała od rektora uniwersytetu wydania dowcipnych studentów. Ten jednak oświadczył prasie, że stanowczo odmawia, bo to jeden z lepszych kawałów, o jakich słyszał w życiu. Koniec końców ścigania sprawców odpuścił sam prezydent, który po ochłonięciu ogłosił, że „również uśmiał się z tego dowcipu na swój sposób”.

[polecane]7205247,5045711,19157729,21342413[/polecane]

Zbyszek Snusz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.